Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Andrea Anastasi żegna się z Gdańskiem. "Można wygrywać, można przegrywać, ale najważniejsze jest budowanie relacji między ludźmi"

Rafał Rusiecki
Na zdjęciu: Andrea Anastasi
Na zdjęciu: Andrea Anastasi Karolina Misztal
Pięć sezonów spędził w Treflu Gdańsk Andrea Anastasi. Nigdy wcześniej nie wiązał się z jednym miejscem na tak długo i rozstanie okazało się bardzo trudne, okupione m.in. bezsennymi nocami. W rozmowie wyjaśnia dlaczego pokochał Pomorze i ludzi tutaj żyjących. Wyjaśnia dlaczego musiał ostatnio trochę zwolnić oraz tłumaczy, że nie zawsze medale w sporcie są najważniejsze.

Jak to się stało, że Włoch może tak bardzo zauroczyć się w miejscu w zimnej, północnej części Polski?
Kocham to miejsce. Jest inaczej, niż we Włoszech, ale kocham je. Teraz, na koniec swojej pracy w Gdańsku uświadamiam sobie, dlaczego tak bardzo cenię Bałtyk i ludzi z Pomorza. Jest takie zdanie, które wypowiedział Paweł Adamowicz i ono zapadło mi głęboko w serce. A powiedział on, że Gdańsk, jako miasto portowe, musi być otwarty na wszystkich ludzi, którzy do niego przyjeżdżają. To ważne słowa. Gdańszczanie są specyficzni, według mnie są otwarci. To Morze Bałtyckie poszerza horyzonty. Mieszkańcy tego regionu nie zamykają się w sobie. Po pięciu latach w Gdańsku przekonałem się, że to prawda. A wcześniej mieszkałem przez trzy lata w Warszawie. Zyskałem wielu przyjaciół z całej Polski. Mieszkańcy Pomorza mają jednak inną mentalność, noszą w sobie inną historię. Ostatnio byłem w Gdyni, gdzie zwiedzałem Muzeum Emigracji. Ludzie stąd wyjeżdżali, aby układać sobie życie w Anglii, w Stanach Zjednoczonych itd. Zmierzam do tego, że morze daje nam przestrzeń, oddech. Każdy tutaj zachwyca się świeżym powietrzem. Kraków jest piękny, ale tego samego o powietrzu tam nie można powiedzieć. Pokochałem to miejsce nie dlatego, że jest ładne, ale przede wszystkim przez wzgląd na ludzi, którzy traktowali mnie tutaj wyjątkowo. W życiu, tak jak w sporcie, można wygrywać, można czasami przegrywać, ale najważniejsze jest budowanie relacji między ludźmi.

Wielu polskich piłkarzy gra teraz w Serie A i podkreślają, że we Włoszech czują się świetnie. Pan wybrał na lata Polskę i czuje się tutaj dobrze. Może wcale nie ma wielkich różnic między Włochami a Polską?
Zdecydowanie tak jest i podkreślam to za każdym razem. Jesteśmy katolikami, praktykującymi katolikami. Pod tym względem ciężko teraz o znalezienie dwóch podobnych państw. Kiedy w niedzielę wychodzę na poranny spacer, to widzę, że wiele osób wybiera się do kościołów. Może niekoniecznie młodych, ale podobnie jest we Włoszech. Kościół w niedzielę jest jednak ważnym miejscem. Myślę, że Jan Paweł II zrobił wiele dobrego dla Polski, kiedy podróżował po świecie. My Włosi również go kochaliśmy. Tak, jak inni ludzie na świecie. Myślę więc, że kulturę, tradycję mamy zbliżoną. Podobnie spędzamy święta wielkanocne i Boże Narodzenie. Ludzie mnie o to często pytają, a różnic przecież nie ma. W wigilię też nie jemy mięsa, a tylko ryby. A inna sprawa, o której wspomniałem, to otwartość ludzi, szczególnie tutaj na Wybrzeżu. We Włoszech jest z tym różnie, a ograniczenia są przede wszystkim natury językowej. Jestem przekonany, że Krzysztof Piątek czy Wojciech Szczęsny radzą sobie z włoskim bardzo dobrze. A to dlatego, że we Włoszech nie mówi się po angielsku. Jesteśmy leniwi, jeśli chodzi o naukę języków obcych. A w Polsce z angielskim nie ma problemów. Na stacji benzynowej? Rozmawiam po angielsku. W sklepach? Ok, czasami trafia się na różne osoby, ale większość rozumie. W restauracji? Rozmawiam po angielsku. U fryzjera? Rozmawiam po angielsku. To bardzo ważne, bo obcokrajowiec czuje się pewniej.

Wspomniał Pan o Pawle Adamowiczu. Przed wyjazdem odwiedził Pan jego grób w Bazylice Mariackiej. Dlaczego?
Często tam zaglądam, średnio co dwa tygodnie. Bardzo lubię spacerować po Śródmieściu Gdańska. Zawsze przechodzę obok Motławy, ulicą Mariacką do bazyliki. Tam mówię „cześć” Pawłowi, zapalam znicz i odmawiam krótką modlitwę. Myślę, że to wyjątkowa osoba. Nie mogę powiedzieć, że byłem jego przyjacielem, bo to nieprawda. Znaliśmy się jednak bardzo dobrze. Wielokrotnie spędzaliśmy ze sobą czas, rozmawialiśmy. Darzę go dużym szacunkiem. Myślę, że na rzecz tego miasta wykonał znakomitą pracę. Wszyscy wiemy, co się wydarzyło w styczniu (zabójstwo prezydenta – przyp. red.). Myślę jednak, że nic nie dzieje się bez powodu. Trzeba z tego wyciągać pozytywne przesłanie dla pozostałych. Zginął jako młody człowiek, ale zrobił bardzo dużo dla tego miasta. Był otwarty na innych ludzi, starał się pomagać. To był człowiek o demokratycznych ideałach. Dlatego go szanuję i chciałem się z nim pożegnać przed wylotem (Anastasi w sobote poleciał do domu we Włoszech – przyp. red.). Czułem, że to mój obowiązek.

Podsumowujemy Pańskie pięć sezonów w Gdańsku. Kto był Pana przewodnikiem? Kto sprawił, że czuł się Pan tutaj tak dobrze?
Ciężko wskazać taką jedną osobę, bo było ich wiele. Wiele osób mi tutaj pomagało. W klubie to na pewno Magdalena Janczarek. Ona pomagała mi praktycznie we wszystkim w Polsce. Perfekcyjnie zna włoski, więc może dlatego ja nie uczyłem się tak pilnie polskiego. Mam też wielu przyjaciół, którzy pokazywali mi piękno Gdańska, Sopotu i Gdyni. Dzięki nim zwiedziłem wszystkie zakątki, centrum, lasy, plaże i mola. Dowiedziałem się na przykład, że jeden z piękniejszych widoków, to ten nocny na falochronie w Nowym Porcie. Inne wspaniałe miejsce to Orłowo, z którego można oglądać całą zatokę. Poznałem tutaj dużo osób, które są dla mnie ważne.

A za jakimi miejscami będzie Pan tęsknił najbardziej?
Na pierwszym miejscu jest z pewnością Orłowo. Jest wyjątkowe. Nie potrafię dokładnie tego wyjaśnić, ale kocham to miejsce. Bardzo lubię także gdańską starówkę, miejsca nad Motławą, ul. Mariacką. Przyglądałem się im w słońcu, w śniegu, w deszczu. Bardzo lubię tam odpoczywać, przechadzać się, wypić kawę, zjeść coś. Przy każdej wizycie czułem się świetnie na Półwyspie Helskim.

Spędził Pan w gdańskim klubie aż pięć sezonów. To wyjątkowa sytuacja w świecie siatkarskim.
Mamma mia, tak. Nigdy wcześniej nie pracowałem w jednym miejscu przez tyle czasu. To też oznacza, że to coś wyjątkowego dla mnie. Czuję się teraz dziwnie. Zamykam moje mieszkanie. Sprzątam je ze swoich rzeczy. Przyjeżdżałem tutaj z dwoma dużymi walizkami i plecakiem, a teraz miałem tam cały swój świat. Kupowałem przedmioty, potrzebne chociażby do kuchni, do gotowania. I teraz sobie myślę: Andrea, co ty z tym wszystkim zrobisz.

Rozmawiamy tuż przed Pańskim wylotem do Włoch, do domu. Jakie wspomnienia o Trójmieście zabiera Pan ze sobą?
W ostatnim czasie dużo się działo. A przez to miałem problemy ze spaniem. Czuję się przez to przemęczony. Generalnie słabo sypiam po przegranych meczach. To u mnie typowe. Potrafię spać tylko dwie godziny, a wszystko przez nerwy, złość. Teraz jest trochę podobnie, chociaż emocje są zupełnie inne. Kładę się bardzo późno i budzę się wcześnie, myśląc o wielu rzeczach. Wielu znajomym musiałem odmówić spotkania, bo nie miałem na nie czasu. Wiem, że mógłbym wrócić do Polski już za miesiąc, ponieważ przyjaciel zaprasza mnie na swoje urodziny. Tyle tylko, że tego samego dnia Jessica, narzeczona mojego syna Giulio, ma urodziny. A to poważna uroczystość, bo w przyszłym roku wezmą ślub. Poza tym praktycznie nie ma mnie w domu we Włoszech. Po zakończeniu ubiegłego sezonu spędziłem w domu pięć dni. Pięć dni. Później miałem bowiem obowiązki w reprezentacji Belgii. Mój dom jest na zdjęciu. Teraz muszę pomieszkać u siebie.

Zrezygnował Pan w tym sezonie z pracy z reprezentacją Belgii. Obowiązków było już za dużo?
Długo o tym myślałem. Miałem ważny kontrakt, ale go rozwiązałem. W Belgii też czułem się znakomicie. Zawsze przyjmowano mnie tam ciepło. Otaczali mnie wspaniali ludzie, miałem bardzo dobry sztab. Z drużyną zrobiliśmy świetny wynik na mistrzostwach świata (10 miejsce – przyp. red.). Trafiliśmy na głupie zasady. Zajęliśmy drugie miejsce w swojej grupie w drugiej rundzie, a nie weszliśmy do ćwierćfinałów. A byliśmy w świetnej formie i na tym turnieju mogliśmy zrobić coś wyjątkowego. Ta sytuacja wyprowadzała mnie z równowagi. Myślałem więc o tej pracy, ale nie mogłem kolejnego lata spędzić poza domem. Musiałem wybrać. Potrzebuję czasu dla siebie. Dopiero teraz mogę na spokojnie myśleć o swojej pracy. Muszę się odpowiednio przygotować do następnych wyzwań, w kolejnym sezonie.

Z Treflem zdobył Pan w lidze wicemistrzostwo i brązowy medal. Były też dwa Pucharu Polski i Superpuchar. Które z tych wyników satysfakcjonują Pana najbardziej?
Za każdym razem cieszy mnie poprawa gry moich zawodników. Tu nie chodzi tylko o medal. Medale są ważne, bezsprzecznie. Wielu siatkarzy, którzy trafiali do Gdańska wchodziło później na wyższy poziom. Piotr Gacek praktycznie już chciał kończyć karierę, ale trafił do Trefla i zagrał niesamowity sezon w klubie i reprezentacji. Wojtek Grzyb w swoim ostatnim sezonie w Rzeszowie nie był nawet na ławce rezerwowych, a już prawie poza drużyną. Przyjechał do Gdańska, rozegrał już pięć sezonów, szósty przed niam w Treflu, a w ogóle będzie to jego 20. w PlusLidze. Damian Schulz miał 83 kg, kiedy przychodził z pierwszej ligi, a później waga poszybowała mu na 95 kg i tak samo było z formą sportową. Artur Szalpuk trafił do nas z ławki rezerwowych Skry Bełchatów, a później pomógł zdobyć reprezentacji mistrzostwo świata. Mateusza Mikę wziąłem do drużyny, chociaż nikt inny go w Polsce nie widział w składzie. Po powrocie z ligi francuskiej był już gotowy na duże wyzwania. Miał później problemy z kolanami, ale to zupełnie inna sprawa. Kiedy myślę o tych graczach, wówczas jestem najbardziej zadowolony.

A kto z obecnej drużyny się wyróżnił?
W tym sezonie taki skok zrobił Maciej Muzaj. Z meczu na mecz prezentował się coraz lepiej, przez co wygrał klasyfikację najlepiej punktującego siatkarza ligi. To, co w jego przypadku mnie nieco smuci, to fakt, że mógłby pracować więcej. Rozmawiałem z nim o tym i powiedziałem mu, że brakuje mu już niewiele, aby w końcu zrobił duży krok w karierze. I wtedy nikt nie będzie mógł powiedzieć złego słowa o jego grze. Spisywał się niesamowicie, szczególnie w Lidze Mistrzów. To tym zapracował sobie na zainteresowanie zagranicznych klubów. Mamma mia, w dwumeczu z Zenitem zdobył ponad 50 punktów. Bardzo lubię pomagać siatkarzom, aby się poprawiali.

Jest Pan zawiedziony, że w tym sezonie w PlusLidze i w Lidze Mistrzów Trefl prezentował się tak skrajnie odmiennie? W Europie było przecież pięknie, a w Polsce bardzo średnio.
Szczerze powiem, że jestem zawiedziony. To sprawa, o której myślałem bardzo dużo. Między innymi dlatego zrezygnowałem z pracy z reprezentacją Belgii. Przyjechałem do Gdańska późno i straciłem cały okres przygotowawczy zespołu. Muszę też przyznać, że przyjechałem przemęczony, bez energii. To przekonało mnie do tego, żeby nie pracować z dwoma drużynami. Są trenerzy, którzy to umiejętnie łączą. Ja do nich nie należę. Zgadzam się więc, że w PlusLidze mogliśmy zrobić więcej. Trzeba jednak podkreślić, że w polskiej lidze nigdy nie jest łatwo zagranicznym przyjmującym, a my mieliśmy dwóch nowych: Rubena Schotta i Nikolę Mijailovicia. To taka specyfika ligi. Ruben znacząco się poprawił. Nikola już nie i z tego powodu jest mi przykro. On wraca do ligi francuskiej, do dobrego zespołu. Nie należy do najwyższych zawodników, więc musi być w świetnej formie, aby pokazywać różnicę na boisku. Myślę, że gdyby został w Polsce na jeszcze jeden sezon, to byłby dużo skuteczniejszy. Było zresztą kilka rzeczy, które w naszej drużynie nie zadziałały. Według mnie „Mazi” (Muzaj – przyp.) nie grał stabilnie na początku sezonu. „Elvis” (Marcin Janusz – przyp.) miał dołki i górki, ale to był jego pierwszy sezon, kiedy mógł grać tak dużo. Mieliśmy dużo takich małych problemów, które w całości złożyły się na sytuację, że traciliśmy wiele w meczach. Zakończyliśmy sezon na 9. miejscu i z tego nie możemy być zadowoleni. Z drugiej strony w Lidze Mistrzów szło nam rewelacyjnie. Graliśmy chociażby w Belgii, w której byłem trenerem drużyny narodowej. W Berlinie też się pokazaliśmy. To był dobry moment promocji polskiej ligi i jej młodych zawodników.

To już 9 lat, od kiedy jest Pan bardzo mocno związany z Polską. Wiemy, że nasz język jest trudny. Rozumie Pan jednak niemal wszystko, ale nie rozmawia po polsku. Dlaczego?
Może nie wszystko, ale rozumiem dużo. Mój sztab składa się z Polaków, więc rozumiem kontekst ich rozmów. Skupiam się na tym. Mój zwariowany menedżer Jakub Malke ciągle mi przypomina: „Andrea, musisz mówić, musisz mówić. Znalazłem dla ciebie dobrego nauczyciela.”

Rozumie Pan, że może mówić Polakom, że kocha ten kraj, ale Polacy kochają takich, którzy pokazują, że komunikują się po polsku?
To prawda. Ja to wiem. Mam duży szacunek do Polski, więc to czuję. Może spróbuję w tym sezonie. (śmiech) Ale to powtarzam cały czas. Szczerze mówię, że jestem trochę leniwy. Mam zawsze dużo pracy czysto siatkarskiej, a poza nią wolę być z przyjaciółmi, niż z nauczycielem języka podczas lekcji. Nie lubię tracić czasu. Bardzo dobrze rozmawiam po angielsku, po hiszpańsku. Więcej nie chcę.

Jakie rzeczy związane z Polską Pan lubi?
Uwielbiam bigos. Bardzo lubię też wątróbkę. Nie mogę za dużo, bo jest ciężkostrawna. A to nie jest dobre z moim cholesterolem. Kocham wszystkie rodzaje zup, które robicie. Tak dobrych zup we Włoszech nie ma. A w Gdańsku przede wszystkim smakują mi wszelkie zupy rybne. Zresztą tutaj jest wiele miejsc, gdzie ryby są przyrządzane znakomicie, na wiele sposobów. Można zamówić rybę, ale nigdy do końca nie wiadomo, co dobrego trafi się na talerzu. Jem tutaj bardzo dużo ryb, bardzo dużo.

A jakieś zwyczaje?
Zwyczaje? Raczej nie. Chociaż teraz, po sezonie, mogę poradzić sobie z polskim biesiadowaniem. Jestem po imprezie z moim sztabem i następnego dnia nie miałem kaca! Dlaczego? Chyba nauczyłem się tutaj, co robić na przyjęciu. Na początku szło mi z tym okropnie. Nie chcę nawet pamiętać, jak bolała mnie głowa. Teraz jest inaczej. Oczywiście, problemy żołądkowe są, ale tylko takie. Po imprezie potrafię już spać niemal dobrze. Wiem, że trzeba jeść tłuste, żeby dotrzymać tempa w piciu. Nauczył mnie tego jeden z przyjaciół. (śmiech)

Wszyscy już mówią o tym, że będzie Pan pracował w Onico Warszawa…
(Andrea pokazuje znak zamykania ust na kłódkę).

To inaczej. Michał Winiarski zastąpi Pana w Gdańsku na stanowisku trenera. Pomagał mu Pan jakoś, wprowadzał w drużynę?
Przede wszystkim jestem szczęśliwy, że Michał tutaj trafi, bo to jeden z tych wyjątkowych facetów. Cenię go przede wszystkim jako człowieka. A ze sportowej strony to był przecież jeden z najlepszych siatkarzy. Jako zawodnik sięgał po najwyższe trofea. To wspaniały człowiek. Rozmawialiśmy bardzo dużo. Krok po kroku zaznajamiałem go z moją opinią o klubie, zawodnikach, sytuacji, Ergo Arenie. Wyjaśniałem, co musi zrobić, z czym sobie poradzić. Powiedziałem mu, że w każdej chwili może do mnie zadzwonić i postaram się mu pomóc. Jestem szczęśliwy, że klub zdecydował się go zatrudnić. Michał jest gotowy do samodzielnej pracy. Ma za sobą świetną karierę sportową, a przez dwa lata był asystentem trenerów w Skrze Bełchatów. Dla niego to jest najlepszy kierunek. Musi się na pewno wykazywać, bo, jak wiadomo, budżet w Treflu nie będzie należał do największych. A wtedy nie jest łatwo. Zawsze jest lepiej, kiedy ma się do dyspozycji Cristiano Ronaldo, niż wtedy, kiedy się nie ma takiego zawodnika. Siatkówka tutaj nie różni się od piłki nożnej. Jestem w kontakcie z Michałem. Tak samo z Darkiem (Gadomskim, prezesem Trefla Gdańsk – przyp.), któremu przedstawiałem swoją wizję i dawałem wskazówki. Nie może być inaczej, bo zbyt mocno związany jestem z tym klubem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24