Biegać każdy może, ale czy każdy powinien? (WYWIAD)

Maciej Sas
Waldemar Banasiak
Waldemar Banasiak fot. archiwum prywatne
Czy bieganie to faktycznie samo zdrowie? Z profesorem Waldemarem Banasiakiem, kierownikiem Ośrodka Chorób Serca 4. Wojskowego Szpitala Klinicznego z Polikliniką we Wrocławiu rozmawia Maciej Sas.

Kiedyś mężczyzna musiał zbudować dom, posadzić drzewo, spłodzić syna. Dziś musi jeszcze koniecznie przebiec maraton. Kłopot w tym, że to się często źle kończy - niedawno po rozgrzewce przed ekstremalnym biegiem zmarł w Złotoryi na zawał serca jeden z biegaczy. Znam też ludzi, dla których intensywny trening skończył się by-passami. Już zamierzałem ulec presji i zabrać się za bieganie, ale coś mi tu nie gra, skoro bieganie to samo zdrowie...

Tak jak w całym naszym życiu, również i w kwestii podejmowania decyzji o uczestnictwie w biegach maratońskich musi decydować zdrowy rozsądek i chłodne spojrzenie na swoje możliwości psychofizyczne. Popatrzmy na to z punktu widzenia mody (bo to teraz jest moda - miliony ludzi na całym świecie zabrały się za bieganie), ale także z powodu indywidualnego zapotrzebowania na wykonywanie takiej aktywności fizycznej w ramach spędzania wolnego czasu. Oczywiście nagły zgon sercowy w trakcie zawodów sportowych przeraża uczestników i obserwujących zmagania sportowe. Taki obraz robi niesamowite wrażenie, ponieważ biegający maratony kojarzą nam się z ludźmi o niebywałej tężyźnie fizycznej i wytrzymałości, którzy przez wieki byli synonimem nadzwyczajnego i nieprzeciętnego zdrowia. Jeżeli na oczach milionów ludzi młody, silny człowiek pada jak rażony piorunem, to robi to na wszystkich wielkie wrażenie. Od razu też pojawia się pytanie: czy musiało do tego dojść? Czy można było temu zapobiec?

I czy to szalone, nieprzemyślane bieganie na pewno jest samym zdrowiem...

Czy bieganie jest zdrowe? Oczywiście tak, ale racjonalne bieganie. Pan przyznał, że maratonów nie biega. Gdybym teraz kazał panu przebiec nagle trzy kilometry, a nie 40, okazałoby się, że to wielki wysiłek dla pańskiego organizmu. Historię biegu maratońskiego znamy - co się stało z Filippidesem, który przebiegł trasę 37 kilometrów z Maratonu do Aten w 490 r. p.n.e., aby poinformować Ateńczyków, że płynie ku nim flota perska? Po przekazaniu tej informacji padł i zakończył żywot.

Idąc, a raczej biegnąc tym tropem, umrzeć na mecie byłoby chlubą. Raczej nikt nie zamierza naśladować pierwszego maratończyka.

To prawda. Przygotowania do przebiegnięcia maratonu powinny przebiegać stopniowo - przecież nikt od razu nie jest w stanie pobiec ponad 40 kilometrów. Nasz organizm musi mieć czas, by przystosować się do tak ekstremalnego wysiłku. Dużych maratonów jest na świecie około 800, a w samych Stanach Zjednoczonych - 150. Biorą w nich udział setki tysięcy ludzi. Nic dziwnego, że wszystko to zostało poddane starannym badaniom naukowym. Większość obserwacji nagłych zgonów wskazuje, że jeśli do nich dochodzi, to dzieje się tak na ostatnich kilometrach albo tuż po minięciu linii mety.

Ciekawe, dlaczego tak się dzieje?
To jest ten ostatni wysiłek doprowadzający mnie do alei sławy - już widzę metę, muszę z siebie dać wszystko! A zaburzenia metaboliczne, wodno-elektrolitowe, zaburzenia w układzie autonomicznym, który decyduje o wszystkich funkcjach naszego organizmu, są tak dramatyczne, że w konsekwencji ich wzajemnego przeciążonego oddziaływania mogą doprowadzić do rozregulowania tej fantastycznej maszyny, jaką jest organizm człowieka. Czasami efektem tego rozregulowania jest wystąpienie nagłego zgonu. Jak się okazuje, 75 procent tych, którzy zmarli na trasie biegu, miało nierozpoznaną chorobę wieńcową. W większości tych przypadków choroba przebiegała bezobjawowo. Ujawnił ją dopiero ten ekstremalny wysiłek. Problem w tym, że pierwsza jej manifestacja u części z nich kończy się nagłym zgonem.

Wnioskując prosto: biegajmy, bo i tak nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy coś nam nie grozi. Może jednak przed decyzją o podjęciu treningów przebadać się kardiologicznie?
Zupełnie inne poglądy na ten temat mamy w Europie, zupełnie inne mają koledzy ze Stanów Zjednoczonych. Amerykanie do minimum ograniczają liczbę badań, mających wskazać pacjenta, który byłby narażony na nagły zgon sercowy. Ograniczają się do zebrania wywiadu o nim: czy nie chorował, czy nie było zgonów w rodzinie z tego powodu itd. Potem proste badanie i to ich zdaniem wystarczy. Dziwne, przyzna pan? Można by przypuszczać, że w następnej kolejności będzie wykonywane badanie ekg, echokardiografia, a w części tomografia czy rezonans. Przecież jest to kraj o nieprzebranych możliwościach, również w tym względzie. Ale nie ma tego. A co mówią europejskie zalecenia? Wywiad, owszem, jest bardzo istotny, bo może nas poinformować o różnych rodzinnych obciążeniach. Ale oprócz tego nakazują zrobić tylko ekg. Takie zalecenie powstało dzięki 25-letnim doświadczeniom kardiologów z regionu Venetto we Włoszech, którzy są największymi ekspertami na świecie w tej dziedzinie. Oni, poza ludźmi ze swoich okolic, badają systematycznie olimpijczyków, mistrzów świata. Sprawdzają, co się z nimi dzieje, jak działa ich serce. Publikują w najlepszych czasopismach medycznych swoje obserwacje naukowe. Jak się okazuje, wykonanie prostego ekg powoduje, że są w stanie wyłapać wielu pacjentów, którzy mają wrodzone anomalie w układzie bodźco-przewodzącym serca.

Co to znaczy - może Pan wyjaśnić?
Ten układ jest stworzony po to, by bodźce elektryczne pobudzały nasze serce do skurczu. Jeśli jest źle zbudowany, bo z takim się urodziliśmy, i zostanie poddany ekstremalnemu wysiłkowi, jego dysfunkcja może doprowadzić do ustania akcji serca w przebiegu wygenerowania groźnych zaburzeń rytmu. Populacja sportowców wyczynowych zagrożona jest trzykrotnie większym ryzykiem wystąpienia nagłego zgonu sercowego w porównaniu z ich rówieśnikami nieuprawiającymi takich sportów. Lekarzom włoskim udało się dzięki wykonywaniu ekg u wszystkich chcących uprawiać wyczynowo sport zredukować o 90 procent ryzyko wystąpienia nagłego zgonu sercowego w przebiegu wrodzonych anomalii w układzie bodźco-przewodzącym serca.

A co doradziłby Pan komuś, kto by o to zapytał. Załóżmy (czysto teoretycznie), że teraz proszę Pana o opinię, czy powinienem biegać maraton.
Najpierw przeprowadziłbym wywiad - zapytałbym, czy w rodzinie nie było przypadków nagłych zgonów, schorzeń sercowo-naczyniowych, zapytałbym też o pana sposób życia - jakim wysiłkom pan poddaje swój organizm, czy nie miał pan zasłabnięć, utrat przytomności, napadów kołatania serca, podwyższonych wartości ciśnienia tętniczego czy bólów w klatce piersiowej oraz jakichkolwiek objawów, które niepokoiłyby. Później bym pana zbadał. Zażyczyłbym sobie kompletu badań podstawowych, bo oznaczając pewne parametry z krwi, jestem w stanie powiedzieć, jak funkcjonuje pana organizm: nerki, wątroba, tarczyca itd. Następnie zrobiłbym ekg, celem wykluczenia anomalii w układzie bodźco-przewodzącym, ale również - w odróżnieniu od wytycznych - i tak zaleciłbym badanie echokar-diograficzne serca. Bo dzięki niemu jesteśmy w stanie znaleźć wrodzone i nabyte anomalie w sercu, które przez długi czas nie dają objawów. Dzięki temu ryzyko, że się pomylę, wydając opinię i narażając pana na kłopoty zdrowotne w trakcie maratonu, jest absolutnie zminimalizowane.

Jak słyszę, mało się Pan stosuje do wytycznych, szczególnie tych amerykańskich...

Amerykanie podchodzą do sprawy przez pryzmat pieniądza: widząc, że liczba uczestników maratonu jest ogromna, nie zlecają ekg, bo to ich zdaniem dużo kosztuje. A prawdopodobieństwo, że u pacjenta po 35. roku życia dojdzie do nagłego zgonu sercowego w trakcie maratonu wynosi 1:10000. Trzeba więc przebadać 10 tysięcy ludzi, żeby jednego wykluczyć. Z finansowego punktu widzenia bardziej się opłaca go ratować…. Ja natomiast patrzę na to z punktu widzenia tego potencjalnego pacjenta, tutaj - biegacza. Bo czy chciałbym, żeby to mnie coś takiego spotkało lub kogoś bliskiego?

Tu włącza się NFZ i mówi: nie damy na to pieniędzy, bo to kilkaset milionów.

Zgoda, ale dlaczego chce pan przerzucać koszty takich badań na NFZ? Każdy, kto chce biegać, niech sam zapłaci za badania. W sumie wszystko będzie kosztowało mniej niż para butów do uprawiania tego sportu. Nie starajmy się wszystkiego przerzucać na NFZ i na państwo. Po co biegamy? Bo chcemy być dłużej zdrowsi, chcemy dłużej żyć w lepszej kondycji. To jest więc nasz biznes! Traktujmy to jako inwestycję w samych siebie.

Swoją drogą to paradoks, że takie kłopoty dopadają tych, którzy ambitnie robią to dla zdrowia, czyli mężczyzn w wieku 35-50 lat. Dlaczego tak się dzieje?

Jak pokazują dane statystyczne, ryzyko zgonu w trakcie biegu maratońskiego jest 19--krotnie większe dla mężczyzn niż dla kobiet. To można logicznie wytłumaczyć: do okresu menopauzy ryzyko zawału serca jest u kobiet zdecydowanie niższe. Zaczyna ono rosnąć po menopauzie i wyrównuje się z mężczyznami, w wieku starszym i podeszłym jest nawet większe. Nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jest też coś takiego w męskiej naturze, że trzeba się koniecznie wykazać, czyli zrobić ten rzut na taśmę na mecie, o czym wspomnieliśmy. Ale musi z tego wynikać też coś rozsądnego. Ktoś, kto organizuje maraton, musi zorganizować zabezpieczenie medyczne imprezy, bowiem powinien być świadom ewentualnych zagrożeń zdrowotnych dla niektórych, na szczęście nielicznych uczestników. Jeśli się serce pacjenta zatrzymuje, to mamy najczęściej do czynienia z mechanizmem groźnych, komorowych zaburzeń rytmu. Co to znaczy "groźnych"? To są takie zaburzenia, które w ciągu kilku czy kilkunastu sekund doprowadzają do nagłej utraty przytomności i zatrzymania akcji serca. W większości przypadków udaje się przywrócić prawidłowy rytm serca poprzez natychmiastowe wykonanie zabiegu zwanego defibrylacją elektryczną - sam zabieg jest większości ludziom znany dzięki możliwości jego wielokrotnego oglądania w różnych filmach czy serialach telewizyjnych. Często po paru sekundach po defibrylacji pacjent ocknie się i nawet nie wie, co się wydarzyło.

Czyli specjalistyczne zespoły powinny stać wzdłuż trasy?

Nie wyobrażam sobie, by było inaczej. I tak jest. Ale gdzie one powinny dokładnie stać, jak pan sądzi?

Z tego, o czym Pan mówił, sądzę, że tuż przed metą.

Właśnie tak - na ostatnich kilometrach przed metą i na samej mecie.

Rozmawiamy o tym wszystkim w ważnym momencie - trwają wakacje. Wielu ludzi obiecuje sobie, że nadrobi zaległości sportowe: zamierzamy pograć w tenisa, pobiegać, poszaleć rowerem. To, jak gdzieś czytałem, może być groźne dla zdrowia...

Oczywiście, wiem to z własnego doświadczenia. Uprawiałem sport wyczynowo - siatkówkę. Do 35. roku życia naładowane wcześniej akumulatory wystarczały mi do normalnego funkcjonowania. Potem nagle zaobserwowałem, że nie robiąc nic, jeśli chodzi o wysiłek fizyczny, chcąc - jak pan powiedział - "nadrobić stracony czas", opłacałem to kontuzjami w trakcie uprawiania mojego ulubionego sportu na wakacjach. Za pierwszym razem to zaakceptowałem, za drugim- znalazłem dobre wytłumaczenie, a za trzecim przyznałem się sam przed sobą, że pewne rzeczy zmieniają się w moim organizmie wraz z wiekiem i nieuprawianiem żadnego sportu regularnie w ciągu całego roku. Z tych powodów wyciągnąłem wnioski i zmieniłem tryb życia. Od tamtej pory żadna kontuzja mi się nie zdarzyła. Sportu wyczynowo już nie uprawiam, bo też czasu na to nie mam. Ale są inne formy aktywności - dbam o to, by codziennie wybrać się z żoną na długi spacer. Z kardiologicznego punktu widzenia biorąc pod uwagę mój wiek i aktualne możliwości fizyczne, to jest racjonalny wysiłek. Może być też przejażdżka rowerem czy pływanie.

Z tego wynika, że nie każdy musi i powinien przebiec maraton?

Absolutnie nie! Moim zdaniem to zawsze była indywidualna sprawa. W związku z tym każdy przed przebiegnięciem maratonu powinien się zastanowić, co zrobić, by nie podzielić losu pierwszego maratończyka. Zebrane dotychczas obserwacje wskazują, że jeśli po 35. roku życia dojdzie do nagłego zatrzymania krążenia, to w trzech przypadkach u podstawy tego jest nierozpoznana choroba wieńcowa. Z kolei do 35. roku życia częściej stwierdza się wrodzone patologie w układzie sercowo-naczyniowym. Potrafimy je w większości przypadków rozpoznać przy wykorzystaniu współczesnych możliwości diagnostycznych. Większość z nich dzięki wykonaniu badania ekg i echa serca. Dlatego, gdy ktoś mnie pyta, czy może bezpiecznie uprawiać wyczynowo sport, zalecam właśnie takie badania. Szczególnie, gdy mam do czynienia z rodzicami, którzy chcą zainwestować w wyczynowy sport swoich dzieci. Coraz częściej się to zdarza w obliczu coraz bardziej widocznych na świecie sukcesów naszych sportowców. Wtedy prawdopodobieństwo, że coś złego się z tym dzieckiem stanie w trakcie uprawiania sportu wyczynowego, jest zdecydowanie mniejsze. A więc podsumujmy: do 35. roku życia ludzie umierają z powodu nierozpoznanych patologii sercowo-naczyniowych, a po osiągnięciu tego wieku i powyżej - z powodu nierozpoznanej choroby wieńcowej.

Czyli organizm się zwyczajnie zużywa.

To jest biologia. Opowiem panu arcyciekawą rzecz, jaką wyczytałem ostatnio w fachowej literaturze. Dzięki wykorzystaniu techniki tomograficznej przebadano ponad 160 mumii z różnych części świata pod kątem możliwości występowania u nich miażdżycy. Wzięto mumie z: Egiptu, z Alaski, ze środkowego Meksyku i z Peru. Okazało się, że proces zaawansowania miażdżycy we wszystkich tych czterech nacjach był identyczny. Przecież wszystkie te ludy zajmowały się czym innym, żyły w różnych warunkach klimatycznych, inaczej się żywiły. A miażdżyca rozwijała się u wszystkich w takim samym stopniu.

O czym to świadczy?

O tym, że miażdżyca jest najprawdopodobniej wpisana w historię naturalną biologii ludzkiego gatunku i w proces starzenia się każdego z nas bez względu na to, gdzie żyjemy i jak postępujemy. Zagadką zostaje to, jak to się dzieje, że u niektórych pacjentów pierwszą manifestacją miażdżycy jest wystąpienie nagłego zgonu sercowego. Jak to się dzieje, że 99-letni dziadek, który wpadł pod tramwaj, bo go nie słyszał, miał w trakcie autopsji stwierdzaną kwitnącą miażdżycę, która pozatykała mu naczynia krwionośne, a on nigdy nie miał jakichkolwiek dolegliwości?

Mamy wakacje. Podobno ludzie ambitni, mężczyźni na stanowiskach, w tym czasie nie potrafią wypoczywać, pozwolić sobie na odrobinę luzu. Nawet wtedy muszą dowodzić i wygrywać. A to groźne.

Wszystko leży w naszym mózgu. Ze swojego doświadczenia mogę powiedzieć, że urlop to okres, kiedy przestaję być szefem. Mam tak dobrane towarzystwo, że gdziekolwiek jedziemy, jestem biernym, grzecznym pasażerem. Oddaję się w ręce organizatorów, którzy planują i decydują. Mentalnie jestem na wakacjach. I każdy powinien wprowadzić to w swoje życie, jeśli myśli o dożyciu wieku podeszłego i doczekania prawnuków i praprawnuków. Jeśli nie będzie tego potrafił, to ma poważny problem, bowiem życie należy tak zaprogramować, jak programuje się bieg maratoński, a nie bieg na 3,5 kilometra z przeszkodami.

A kto się do tego nie dostosuje, trafi do pańskiej kliniki.

Tak, ale tylko wtedy, jeśli zdążą go dowieźć...

Rozmawiał Maciej Sas

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Biegać każdy może, ale czy każdy powinien? (WYWIAD) - Gazeta Wrocławska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24