John Terry i Chelsea, czyli twarde pożegnanie [KOMENTARZ]

Bartłomiej Stachnik
John Terry
John Terry Jon Super
Nie będzie ostatniego meczu w barwach Chelsea na Stamford Bridge. John Terry z klubem, który jest całym jego życiem, pożegna się czerwoną kartką. Dlaczego takie zakończenie jest logiczne, w pokrętnej logice futbolu?

Ostatni mecz miał być na Stamford Bridge, stadionie, który dla niego stał się nie tyle drugim domem, ile tym właściwym. Przed kibicami, z którymi przez ponad siedemset spotkań przeżywał wzloty i upadki. Miały być szczególne okoliczności, kiedy stary mistrz – postarzały brzydko, jak żaden inny w historii Premier League – symbolicznie przekazuje władzę nowemu (rzeczywiste przekazanie nastąpiło ciut wcześniej, gdy Chelsea, zwycięsko dla Leicester, zremisowała z Tottenhamem). Miały być owacje na stojąco, smutne pożegnanie, łzy wzruszenia. A jest tylko smak goryczy. Nie pierwszy zresztą w karierze Johna Terry’ego.

Chociaż kibice chcą jeszcze w ramach protestu wyjść ze stadionu w 26. minucie, aby w ten sposób zmotywować zarząd do przedstawienia legendzie klubu kolejnego kontraktu, jego odejście wydaje się nieuniknione. Ostatnim akordem, który zagrał w niebieskiej koszulce, będzie więc wyjazdowe spotkanie z Sunderlandem – przegrane i zakończone z czerwoną kartką. Niezbyt pasujące zakończenie dla człowieka, którego fani najczęściej określają słowami: „Captain! Leader! Legend!” („Kapitan! Lider! Legenda!”).

Powiedzieć o nim Mr Chelsea, to nic nie powiedzieć. Każde trofeum zdobyte przez „The Blues” w XXI wieku może bez wahania podpisać swoim nazwiskiem. W ich osiąganiu brał czynny udział, a większości w gablocie z pucharami, bez jego wkładu, ciężko sobie wyobrazić. Nawet przy tym ostatnim, mistrzostwie Anglii, kiedy już można było mieć wrażenie, że raczej będzie stopniowo odsuwany od składu, rozegrał każdy mecz ligowy, dostając się do jedenastki sezonu Premier League.

Być może jeszcze ważniejsze jest jednak to kim był dla szatni. Niemal każdy piłkarz Chelsea, który przyszedł do niej już za czasów kapitana Terry’ego, wspominał, że to on pierwszy podchodził, wyciągał rękę, oferował wszelką potrzebną pomoc. Słowem – starał się sprawić, aby każdy, od pierwszych sekund w klubie, czuł się częścią drużyny. Dowodził na boisku i poza nim, a niektórzy powiedzą, że także z ławki rezerwowych, w czasach trenera Roberto di Matteo.

Jednocześnie wiele było wokół jego osoby kontrowersji już od najwcześniejszych lat kariery, co siłą rzeczy nadszarpnęło wizerunek kapitana idealnego. W 2002 roku wypad do nocnego klubu skończył się burdą, szklaną butelką na głowie ochroniarza, a ostatecznie w sądzie. W 2005 Terry miał zapraszać do swojego Bentleya 17-letnią Jenny Barker, bynajmniej nie po to, aby pokazać jej wnętrze samochodu. Jeszcze później okazało się, że sypiał z dziewczyną swojego kolegi Wayne’a Bridge’a, przez co stracił kapitańską opaskę w kadrze narodowej. Najgłośniejsza była jednak sprawa rasistowskich odzywek wobec Antonego Ferdinanda, w której sąd go uniewinnił, ale ukarać postanowiła federacja. Jej pokłosiem była rezygnacja, rozgoryczonego decyzjami FA Terry’ego, z gry w reprezentacji kraju, w której nigdy się nie spełnił (ale czy któremukolwiek Anglikowi się to udało?).

I także czerwona kartka z Sunderlandem wpisuje się w dwojaki obraz kariery kapitana Chelsea. Można oczywiście próbować go bronić, wskazując, że na drugą żółtą kartkę nie zasługiwał. Fakty są jednak takie, że była już ostatnia minuta meczu, w którym „The Blues” walczyli co najwyżej o honor – i tak w tym sezonie już nie do uratowania. Terry, mając na koncie już jedno upomnienie, podjął się zdecydowanego ataku na piłkę na połowie rywala, blisko koła środkowego boiska. Dlaczego?

To pytanie, które ciągnie się za nim w kluczowych momentach kariery. W 2008 roku podchodził do rzutu karnego, którym mógł zapewnić sobie i Chelsea pierwsze w historii trofeum Ligi Mistrzów. Poślizgnął się i trafił w słupek. Dlaczego? Przecież wiedział, że murawa jest mokra, nie zaczęło padać nagle. Przecież dziewięciu strzelców przed nim utrzymało się na nogach. Ileż razy musiało się to słowo odbijać od ścian jego głowy, rezonować, znów wracać niczym przeklęte echo – „dlaczego?”. Chociaż nikt z kibiców nie ma mu tego za złe, sam na pewno zawiódł samego siebie. Wziął na barki ciężar strzelania ostatniego karnego i nie uniósł tej odpowiedzialności.

Wtedy pokonał go brak szczęścia, ale w 2012, dla „The Blues” w Lidze Mistrzów zwycięskim, Terry nie dał sobie nawet szansy zagrania w finale, nie mówiąc już o znacznym wydłużeniu drogi do niego kolegom z drużyny. W 37. minucie półfinałowego rewanżu z Barceloną dostał czerwoną kartkę. Osłabienie drużyny w takim momencie, w tak głupi sposób, nie znajdzie się nigdy wśród najchwalebniejszych momentów jego kariery. (Nawet jeśli wciąż uparcie twierdzę, że bez tego zdarzenia sukcesu by nie było. Wiem, można sobie gdybać, ale… Barcelona nie strzeliłaby tak szybko drugiego gola, który spowodował rozluźnienie i zabójczą kontrę Chelsea tuż przed przerwą. „The Blues” nie weszliby na wyżyny koncentracji, gdyby nie zostali pozbawieni kapitana i ostoi defensywy). Dlaczego w najważniejszym meczu sezonu, zupełnie bez powodu – piłka była w innym rejonie boiska – z impetem i wyciągniętym kolanem, wpadł od tyłu w Alexisa Sancheza? Fatalny moment na poddanie się chwili absolutnego szaleństwa. Zwłaszcza jeśli jest się kapitanem.

Tak, w tej czerwonej kartce, która najprawdopodobniej zakończy karierę Terry’ego w niebieskiej koszulce, jest jakaś okrutna logika. Nieszczęśliwe zakończenie, a epilog, pełen sprzeczności, jak cała jego kariera. Rozstanie będzie tak twarde, jak twardo stał na straży pola karnego Chelsea przez blisko osiemnaście lat.

Więcej tekstów autora znajdziesz na blogu: Piłka na aucie

Kto stoi za mistrzostwem Leicester? Poznaj bohaterów "Lisów"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: John Terry i Chelsea, czyli twarde pożegnanie [KOMENTARZ] - Gol24

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24