Łukasz Kaczmarek, atakujący ZAKSY Kędzierzyn-Koźle: - Jestem emocjonalny, ale nigdy nie mam na celu sprawić przykrości [WYWIAD]

Wiktor Gumiński
Wiktor Gumiński
Łukasz Kaczmarek (na zdjęciach nr 2) od sezonu 2018/19 stanowi o sile ataku Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle.
Łukasz Kaczmarek (na zdjęciach nr 2) od sezonu 2018/19 stanowi o sile ataku Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. Wiktor Gumiński
- Po pierwszym meczu ćwierćfinałowym z GKS-em Katowice oglądaliśmy z drużyną rewanżowe starcie 1/4 finału piłkarskiej Ligi Mistrzów pomiędzy Atletico Madryt a Manchesterem City. I śmialiśmy się, że gdyby spotkaniom siatkarskim towarzyszyły takie emocje jak w tej konfrontacji, to u nas byłyby już wykluczenia do końca sezonu, najpewniej dla całych drużyn – mówi Łukasz Kaczmarek, atakujący Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. – Sam przez wielu ludzi jestem krytykowany za emocjonalne reakcje, ale wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że tak po prostu wyrażam siebie na placu gry. Poza nim jestem zupełnie inną osobą.

Po zakończeniu rewanżowego meczu półfinałowego Ligi Mistrzów z Jastrzębskim Węglem, z okolic waszej szatni dobiegł okrzyk radości po tym, jak Itas Trentino wyeliminował Sir Sicomo Monini Perugię. Byłeś jego współautorem?
Nie, akurat wtedy bardzo szybko wróciłem do domu, ponieważ na mecz przyjechali moi rodzice, z którymi długo się nie widziałem. „Złotego seta” w spotkaniu Trentino – Perugia oglądałem już więc we własnym mieszkaniu. Włoski dwumecz był niesamowity – Itas wygrał półfinał w takim samym stylu, jak my przed rokiem z Zenitem Kazań, po rozegraniu 11 setów. W naszym zespole każdy z nas po cichu myślał, że super byłoby zmierzyć się w finale z ekipą z Perugii, zważywszy na to, kto jest jej trenerem (Nikola Grbic – zwycięzca Ligi Mistrzów z Grupą Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle w 2021 roku i aktualny selekcjoner reprezentacji Polski). Uważam jednak, że pod względem sportowym byłby to zarazem dla nas groźniejszy rywal niż Trentino.

Więcej kibiców niż przed rokiem to właśnie w was widzi teraz faworyta finału.
Jak w poprzednim sezonie nieco więcej przemawiało za Trentino, tak tym razem szanse oceniam 50 na 50. Trudno określać którąkolwiek drużynę faworytem. Dla nas, jak i dla Itasu ponowny udział w finale Ligi Mistrzów jest niesamowitą sprawą, ponieważ oba zespoły przeszły poważną przebudowę. Przed sezonem chyba nikt nie zakładał, że decydujący bój stoczą te same kluby co w Weronie. Nawet prezes Sebastian Świderski nie wywierał na nas wielkiej presji. Mówił, żebyśmy po prostu dobrze się bawili i dbali o atmosferę, a wtedy dobre wyniki powinny przyjść same. Nowi gracze w obu ekipach błyskawicznie wskoczyli jednak na najwyższy poziom i tym samym znów zaskoczyły one całą Europę.

Wasza droga do finału Ligi Mistrzów wyglądała zdecydowanie inaczej niż rok temu. Pokonanie którejś z nich smakowało bardziej?
Słyszymy wiele głosów, że w tym sezonie mieliśmy znacznie łatwiejsze zadanie. Częściowo to prawda, ale dużo osób nie dostrzega również, jak mocno musieliśmy się natrudzić w fazie grupowej. W osiem dni zjechaliśmy pół świata, jadąc najpierw do Słowenii, stamtąd lecąc do Nowosybirska, a następnie, z chwilowym przystankiem w Polsce, udając się do Włoch na mecz z Cucine Lube Civitanova. W tak krótkim czasie zrobiliśmy bodajże około 20 tysięcy kilometrów, przebywaliśmy w różnych strefach czasowych i warunkach atmosferycznych: w Nowosybirsku było -30 stopni, a we Włoszech już 18. Kosztowało nas to mnóstwo zdrowia, szczególnie że Lokomotiw i Cucine Lube to drużyny na najwyższym światowym poziomie. Musieliśmy się bardzo mocno napocić, by awansować do fazy pucharowej. Ćwierćfinału nie zagraliśmy z wiadomych powodów, a w półfinale wielu mówiło, że graliśmy z Jastrzębskim Węglem rozbitym problemami zdrowotnymi. Owszem, jego gracze je mieli, bo z wieloma z nich jesteśmy w kontakcie i wiemy, jak przez ten trudny czas przechodzili. Nikt nie może jednak powiedzieć, że do finału awansowaliśmy tylko przez kłopoty przeciwnika. Oba mecze półfinałowe, do momentu rozstrzygnięcia rywalizacji w dwumeczu, były w naszym wykonaniu niemal kompletne, prawdopodobnie jak dotąd najlepsze w całym sezonie.

Zmieńmy nieco klimaty: kto jest według ciebie obecnie najlepszym atakującym na świecie?
Bartosz Kurek. Miałem okazję przy nim pracować przez całe lato i tym samym dużo się od niego nauczyć. Nie ma co używać słowa „rywalizować”, ponieważ Bartek jest obecnie ze dwa poziomy wyżej ode mnie. To tytan pracy, stuprocentowy profesjonalista i przede wszystkim świetny człowiek. Mimo że w poprzednim roku nie miałem zbyt wielu okazji do gry w reprezentacji, to sam czas spędzony latem z kadrą, między innymi w towarzystwie Bartka, sprawił, że teraz czuję się lepszym siatkarzem niż w minionym sezonie.

Jeden z twoich niedawnych trenerów powiedział jednak, że jest element, w którym to ty jesteś najlepszym atakującym na świecie: obrona. Wiesz, kto był autorem tych słów?
Nie mam zielonego pojęcia (uśmiech).

Nikola Grbic, po Superpucharze Mistrzów Polski w Arłamowie w 2020 roku.
Bardzo miło to usłyszeć z ust tak wybitnej postaci. To, że dobrze czuję się w obronie, na pewno ma spory związek z moją przeszłością. Przez naście lat grałem w siatkówkę plażową, dzięki czemu teraz jestem w tym elemencie bardziej elastyczny. Jestem innym typem atakującego niż większość zawodników występujących na tej pozycji. Staram się jak najmocniej pomagać w defensywie, bo podbijanie trudnych piłek mocno napędza drużynę. Zresztą to właśnie Nikola podkreślał nam, że grą w obronie oraz kontrataku zdobywa się wielkie tytuły. Jak było widać, jego słowa znalazły potwierdzenie w rzeczywistości.

Powiedziałeś też kiedyś, że gdybyś nie został siatkarzem, byłbyś bramkarzem. Może więc twoja dobra postawa w obronie ma pewien związek z piłkarską przeszłością?
Chyba jak każdy chłopak w Polsce, przygodę ze sportem zaczynałem od piłki nożnej. Zawsze grałem na bramce, co wynikało w dużej mierze z moich warunków fizycznych. Nie dysponowałem ani najlepszą koordynacją, ani szczególną szybkością, więc gra w polu przysparzała mi większych trudności. Różnice między obronami wykonywanymi w piłce nożnej a w siatkówce są jednak dość znaczące (śmiech). W obu przypadkach bardzo ważny jest natomiast refleks, który dzięki grze w bramce mogłem ćwiczyć już od najmłodszych lat.

Również Nikola Grbic nazwał cię kiedyś termometrem emocjonalnym drużyny. Zgadzasz się z takim określeniem?
Jestem emocjonalnym zawodnikiem, co bardzo dobrze widać po moich zachowaniach na boisku. Dużo ludzi mnie za nie krytykuje, ale wszyscy, którzy mnie znają wiedzą, że tak po prostu wyrażam swoje emocje na placu gry. Poza nim jestem zupełnie inną osobą. Każdy, kto miał do czynienia z grą na wysokim poziomie, zdaje sobie sprawę, że czasami trudno jest w pełni skontrolować emocje, kiedy pojawiają się takie czynniki jak adrenalina i stres. Swoimi żywiołowymi reakcjami przede wszystkim staram się jednak zawsze pomóc swojej drużynie. Balans emocjonalny jest u nas bardzo dobrze rozłożony. Ja jestem bardziej żywiołowy, Kamil Semeniuk kojarzy się z kamienną twarzą, a kapitan Aleksander Śliwka jest w tym względzie bardzo wyważony. Wszyscy świetnie się uzupełniamy i dzięki temu w zespole panuje tak dobra atmosfera.

A nie odnosisz wrażenia, że siatkówka jest po prostu zbyt grzecznym sportem?
W stu procentach podzielam to zdanie. Po pierwszym meczu ćwierćfinałowym z GKS-em Katowice oglądaliśmy z drużyną rewanżowy mecz 1/4 finału piłkarskiej Ligi Mistrzów pomiędzy Atletico Madryt a Manchesterem City. I śmialiśmy się, że gdyby spotkaniom siatkarskim towarzyszyły takie emocje jak tej konfrontacji, to u nas byłyby już wykluczenia do końca sezonu, najpewniej dla całych drużyn. Emocje to naturalna część sportu. Czasami powie się w nich coś niekontrolowanego, co wiem również po sobie, ale nigdy nie chciałem komukolwiek sprawić swoimi słowami przykrości. Niepotrzebne są też od razu wielkie ostrzeżenia lub kartki za różnego rodzaju spojrzenia pod siatką. W siatkarskim świecie naprawdę bardzo trudno znaleźć konflikty wychodzące poza boisko. Prawie zawsze jest tak, że po zakończeniu meczu po prostu zbijamy ze sobą piątkę i nikt z nikim nie ma najmniejszego problemu.

Od zawsze byłeś tak emocjonalną osobą?
Tak, od dziecka. Wtedy przede wszystkim bardzo trudno było mi się pogodzić z porażką. Niepowodzenia w mini siatkówce od razu wiązały się w moim przypadku z płaczem. Dopiero z czasem nauczyłem się wykorzystywać przegrane mecze do wyciągania konstruktywnych wniosków. Dzięki temu, że nabyłem tą umiejętność, doszedłem do miejsca, w którym obecnie się znajduję.

Rozpoczynając swoją przygodę w PlusLidze i zarazem współpracę z trenerem Gheorghe Cretu w Cuprum Lubin, chyba jednak nieco tonowałeś swoje emocje. Na początku podobno odzywałeś się wtedy raz na kilka godzin.
Przychodząc do Cuprum byłem najmłodszym graczem w drużynie. Do tego nie czułem się zbyt komfortowo, jeżeli chodzi o porozumiewanie się w języku angielskim, bo wcześniej nie miałem z nim do czynienia. Trafiłem do klubu, w którym występowali mistrz świata Marcin Możdżonek czy tak dobry rozgrywający jak Grzegorz Łomacz, z którym do dziś się przyjaźnię. Wtedy więc starałem się zbytnio nie odzywać, tylko skupić na pracy i brać co najlepsze od starszych kolegów, szczególnie że przez pierwsze pół roku właściwie nie grałem. Trudno mi sobie wyobrazić, że mogłem żartować choćby w taki sposób, w jaki robię to w Grupie Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. Teraz odnajduję się w siatkarskim świecie kompletnie inaczej niż na początku gry w PlusLidze.

A z trenerem Cretu dalej czasami ćwiczysz indywidualnie przed lub po treningach?
Teraz mamy do czynienia z zupełnie inną rzeczywistością niż gdy pracowaliśmy razem w Cuprum, ponieważ … ogólnie mamy bardzo mało czasu na treningi. Zaczęło się już przed sezonem, kiedy to przed pierwszym meczem z PSG Stalą Nysa odbyłem z całym zespołem zaledwie trzy jednostki. Często gramy co dwa lub trzy dni, więc trzeba też kalkulować, by zachować jak najwięcej energii na mecz. Kiedy jednak jest wolniejsza chwila, zdarza się, że zostaję po treningu dodatkowo poćwiczyć atak czy zagrywkę. W Cuprum natomiast pracowaliśmy z trenerem Cretu przede wszystkim nad przyjęciem, ponieważ z tym elementem miałem największy problem, zanim na dobre zostałem przestawiony na pozycję atakującego. Jestem mu bardzo wdzięczny, bo przychodził do hali specjalnie dla mnie i poświęcał mi swój prywatny czas, który mógłby spędzić na przykład z rodziną. Już wtedy osiągane przez nas wyniki pokazywały, jak dobrym jest szkoleniowcem. To samo ma miejsce również teraz.

Miałeś jakiś wpływ na to, że trener Cretu trafił do Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle?
Duży (śmiech). Wszyscy w klubie zdawaliśmy sobie sprawę, że po odejściu Nikoli na rynku nie było zbyt dużo wolnych trenerów gotowych do pracy w Grupie Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle. Wiedziałem jednak, że trener Cretu akurat wtedy nie miał klubu i zasugerowałem jego kandydaturę. Byłem przekonany, że idealnie się odnajdzie w naszym klubie i, patrząc po wynikach osiąganych w tym sezonie, się nie pomyliłem.

Razem przebyliście drogę od Cuprum Lubin do finału Ligi Mistrzów. Do niedawna wydawało się, że może to być twój ostatni występ w barwach Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle, ale ostatecznie przedłużyłeś z nią umowę o dwa lata. Na ile podjęcie decyzji dotyczącej przyszłości ułatwiła ci aktualna sytuacja geopolityczna?
Rzeczywiście, kierunek rosyjski przewijał się w kontekście moich dalszych sportowych losów, ale nie używałbym tutaj słowa „ułatwienie”. Już pod koniec minionego roku, kiedy zaczęły się mną interesować różne kluby, włodarze Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle też byli stuprocentowo przekonani o tym, że chcą mnie zatrzymać u siebie. Po wspólnych rozmowach z rodziną oraz kolegami, szczególnie z moim przyjacielem Aleksandrem Śliwką, podjąłem decyzję o pozostaniu. Mój obecny klub nie może finansowo konkurować z kilkoma innymi, ale nie zawsze pieniądze są najważniejsze. W Kędzierzynie-Koźlu niczego mi i mojej rodzinie nie brakuje. Przyjście na trening zawsze jest dla mnie przyjemnością. Bardzo się więc cieszę z tego, że przez kolejne dwa lata będę mógł kontynuować pisanie pięknej historii Grupy Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24