Michał Gołaś: Kiedy peleton jechał w zadumie, było to nasze ostatnie pożegnanie z Bjorgiem. Czas, żeby wszystko sobie poukładać w głowie

Arlena Sokalska
Arlena Sokalska
Sylwia Dąbrowa
Gdybym w myślach ciągle rozważał, jakie niebezpieczeństwa mi grożą, oznaczałoby to moment, kiedy trzeba kończyć z kolarstwem - mówi Michał Gołaś. Kolarz Ineos, były mistrz Polski opowiada też o taktyce w peletonie, o tym, kto podejmuje decyzje na trasie, jeździe na wyścigach poza strefą komfortu, pracy pomocnika oraz o tym, dlaczego przypadki dopingu tak go denerwują.

Tragiczna śmierć Bjorga Lambrechta całkowicie zmieniła oblicze tegorocznego Tour de Pologne. To były najcięższe dni wyścigowe w pana karierze?
Rzeczywiście to były bardzo trudne dwa dni, które zapewne pozostaną z tyłu głowy na długo. Widziałem Bjorga chwilę po upadku i czułem, że jest bardzo źle. Zaalarmowałem dyrektora przez radio. Kiedy zginął Wouter Weyland nie miałem takiego doświadczenia i rodziny na barkach, chyba dlatego teraz przeżyłem tę tragedię bardziej. Ważne, że następnego dnia peleton jechał razem w zadumie, było to nasze ostatnie pożegnanie i swego rodzaju terapia. Czas, żeby wszystko sobie w głowie poukładać.

Trudno było panu i innym kolarzom wrócić do ścigania po tym pożegnalnym, czwartym etapie?
Wysiadając z autobusu, wciąż zastanawiałem się, jak to będzie, wrócić na pełne obroty, do normalnej walki. Kiedy ruszyliśmy, zaczęły się ataki, trzeba było walczyć, dało się częściowo zapomnieć. Gdybym w myślach ciągle rozważał, jakie niebezpieczeństwa mi grożą, oznaczałoby to moment, kiedy trzeba kończyć z kolarstwem. Trzeba jechać dalej.

Wróćmy więc do ścigania. Niektórzy dziennikarze mówią o panu „profesor”? Pewnie się pan domyśla, skąd to się wzięło?
Fakt, ostatnio taki przydomek jest mi nadawany, ale jakoś nie czuję się profesorem. Jestem tym znobilitowany, bo doświadczenie w peletonie mam, ścigam się kilkanaście lat i potrafię przeanalizować sytuację w wyścigu. Przede wszystkim jestem kolarzem i pomocnikiem, profesorem jakoś się nie czuję (śmiech).

Wszyscy wiedzą, że jest pan dobry w analizach taktycznych. Przed wyścigiem potrafi pan przewidzieć, jak on się potoczy. Nauczył się pan tego, czy miał tę umiejętność od zawsze?
Analizowanie sytuacji na wyścigu to była zawsze moja mocna strona. Ale też czasami się zastanawiam, czy gdybym miał większy talent i walczył w końcówkach, byłoby to pomocne. Tam decyduje reakcja natychmiastowa, o której większość ludzi ze światowej czołówki peletonu nawet nie myśli, oni działają automatycznie. Może łatwiej jest analizować przed startem i na mecie? Potrafię sobie oczywiście poradzić z sytuacją na wyścigu, ale czasami jest sporo momentów nieszablonowych, gdzie logika schodzi na dalszy plan.

Trzeba mieć instynkt?
Na pierwszym miejscu. Analiza sytuacji jest ważna, ale ważniejszy jest instynkt wygrywania, z tym trzeba się urodzić. 

A jak to jest na trasie? Jedziecie bardzo szybko i trzeba podejmować błyskawiczne decyzje taktyczne. Czasami wydaje mi się to absolutnie niemożliwe do wykonania. To jest trudne?
Na pewno chwila zawahania wiele zmienia. Jeśli jest jakaś groźna ucieczka i nie zareaguje się w ułamku sekund, to potem drużyna musi się poświęcić i – mówiąc potocznie - wyciąć, żeby tę akcję zlikwidować. Wbrew pozorom kolarstwo to nie tylko nogi, ale też umiejętność szybkiego reagowania na to, co się dzieje wokół.

Kibice często mówią: kolarze tylko słuchają tego, co im przez słuchawki mówią dyrektorzy sportowi. Dyrektor sportowy jest w stanie w trakcie wyścigu ocenić sytuację? Czy to kolarz musi podejmować decyzje na trasie?
Jest taka trochę mylna interpretacja tego, co my, kolarze, robimy. Faktycznie często spotykam się z opinią, że jesteśmy sterowani z samochodu. W ogóle się z tym nie zgadzam, bo dopiero, jak ktoś pojedzie w wozie technicznym, zobaczy, jaki obraz wyścigu mają dyrektorzy i jak szybko są w stanie reagować, to rozumie, na czym to polega. To nie jest takie piękne jak Formuła 1, gdzie zawodnicy ścigają się na torze, wszystkie parametry są bardzo dobrze mierzalne i można nad każdym szczegółem zapanować. W kolarstwie połączenie radiowe nie jest idealne, dyrektor sportowy często ma ogromne problemy, żeby w ogóle zrozumieć, co my mówimy. To są przeważnie radia analogowe…

…które trzeszczą.
Trzeszczą i szumią. Polecałbym każdemu dziennikarzowi czy kibicowi, który krytykuje radia, żeby pojechał w samochodzie i zobaczył, jak to wygląda. Jakąś decyzję to dyrektor może podjąć, no nie wiem, na etapie górskim…

Gdzie wszystko trochę wolniej się toczy.
Tam dyrektor widzi, kto odpadł na podjeździe i może ustalić, co robimy. Ale nie jest w stanie reagować na to, co się dzieje na przykład na klasyku. On jest w samochodzie, kilka kilometrów za czołówką, nawet jeśli ma transmisję w aucie, to widzi wszystko z opóźnieniem, w radiu wyścigu mało co słyszy, bo przecież to nie jest komentarz jak w studiu telewizyjnym. W klasykach decyzje kolarzy są bardzo ważne i one mają o wiele większe znaczenie, niż to co słyszymy z samochodu. 

Pan zajmuje w wyścigach bardzo często taką rolę, którą określa się mianem kapitana drogowego, czyli takiego kolarza ogarniającego sytuację na wyścigu. To jest trudna rola? Koledzy pana słuchają?
To zależy od kalibru kolarza. Trudno, żebym Chrisowi Froome'owi, który wygrał kilka wielkich tourów, mówił, co ma robić. Ale mogę przekazać, czy na przykład ucieczka jedzie szybko, czy wolno. Dyrektor sportowy nie czuje, czy mamy sytuację pod kontrolą, czy też ona nam się delikatnie wymyka z rąk. Dyrektor nie może bazować tylko na obrazku w telewizji, te odczucia ze środka peletonu są bardzo ważne i komunikacja między kolarzami również. My na bieżąco rozmawiamy między sobą i ważne jest to, żeby każdy był szczery. Chodzi o tę szczerość, jak się ktoś czuje. Bo to, że dyrektor podejmie decyzję, że ktoś ma na kogoś pracować, może być błędne i później obrócić się przeciwko nam. Decyzja należy do dyrektora, ale on musi ją podjąć na bazie tego, co mówią mu kolarze.

Gdyby jechał pan w peletonie z kolarzem w rodzaju Chrisa Froome’a czy Gerainta Thomasa, czuł, że za chwilę zaczną się ranty i im powiedział: uwaga, będą wachlarze, posłuchaliby pana?
Na pewno. Ranty są w terenie płaskim, gdzie akurat dyrektor nie ma wyczucia, co się dzieje w peletonie. Oczywiście, mamy ludzi, którzy przemieszczają po trasie i kontrolują sytuację. Ale decyzję, czy ten wiatr jest wystarczający, czy nie, może podjąć tylko kolarz. Inna sprawa, że czasami nawet na rowerze nie wiemy, jak mocni są przeciwnicy. Ostatecznie to kapitan czy też liderzy podejmują decyzję: okej, próbujemy, idziemy na maksa i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Często kibice mnie pytają: jak to jest, wieje boczny wiatr, peleton rwie się na grupy i przewaga tej pierwszej wciąż się zwiększa, choć wszyscy gonią. Jak to działa, co jest najważniejsze na rantach?
Najważniejsza jest siła drużyny i zgranie. To jest jeden z tych elementów, gdzie pojedynczy kolarz, nawet najsilniejszy, nie ma szans ze zwartą grupą. Tych kilku zgranych ludzi potrafi zrobić ogromną różnicę. I to faktycznie jest taki element w kolarstwie, który może dla osoby z boku jest trudny do zrozumienia: dlaczego najmocniejszy kolarz wyścigu odpada na rantach. Bo jednak dziesięciu Gołasiów będzie zawsze silniejszych niż jeden Froome. Na rantach – oprócz siły - ważna jest też taktyka, walka, ustawienie drużyny. No i można powiedzieć, że właściwie dzięki rantom wygraliśmy ostatni Tour de France.

Ineos uchodzi za taką drużynę, w której wszystko jest dopracowane w najmniejszych szczegółach, Czy to prawda, że można wyliczyć moment, kiedy lider powinien zaatakować? Wiadomo, jakie powinien wykręcać waty, z jaką mocą powinien jechać ten górski pociąg, żeby zerwać z koła rywali?
To jest czysta teoria. Nie wierzę w takie historie, a cała ta dyskusja o miernikach mocy, o kalkulowaniu, moim zdaniem, jest aż trochę śmieszna, sztucznie nakręcona. Każdy dzień jest inny i gdyby to było takie łatwe, to myślę, że od dobrych kilku lat i my, i inni potrafiliby to wykorzystać. Każdy z nas, po przejechaniu kilkudziesięciu tysięcy kilometrów, wie, jakim tempem jest w stanie jechać, by się utrzymać, ale nie wie, jak zachowają się inni. Łatwo jest powiedzieć, że Sky czy teraz Ineos robi takie tempo, które blokuje rywali, ale to nie jest matematycznie wyliczone. Tak naprawdę nie wiemy, w jakiej formie są inni, jak zareagują. Absolutnie nie jest to czysta matematyka, istnieje wiele innych czynników, z dnia na dzień sytuacja się zmienia, nawet forma jest inna. W tym roku na Tour de France było widać, że część chłopaków od nas bała się zaryzykować, zaatakować, podobnie rywale. Poziom jest na tyle wyrównany, że każdy troszeczkę kalkuluje, boi się stracić miejsce w czołówce, bo za taki jeden atak ponad swoje siły można zapłacić nawet kilkoma minutami. Większość kolarzy już jest poza swoją strefą komfortu, ale tak do końca nikt wie, gdzie ostatecznie jest jego limit.

Ale z kolei ucieczki są doganiane właściwie tuż przed metą. To wygląda tak, jakby jednak było obliczone, z jaką prędkością trzeba napędzać peleton, by złapać uciekinierów. 
Wiemy, kto ucieka, na co stać tych kolarzy. Jeśli to jest silna ucieczka pięciu-sześciu  ludzi, o których wiemy, że to są naprawdę mocni zawodnicy, to też trochę inaczej się kalkuluje, im się nie da kilkunastu minut. Poza tym teraz ekipy sprinterskie pracują w takiej komitywie, że ucieczki odjeżdżają najwyżej na minutę, dwie, góra trzy, nie więcej. 

Jak to jest z tym ochranianiem liderów na tych płaskich etapach. Jak wygląda ta ochrona, co jest wtedy zadaniem pomocnika? Utrzymać go z przodu, nie dać się wypchnąć innym ekipom? 
Im bliżej jesteś w peletonie, tym statystycznie twoje szanse kraksę maleją. Wiadomo, wiąże się to z utratą większej ilości sił, bo nie ukrywajmy, na setnej pozycji praktycznie jedzie się bez zużycia energii. Ale coś za coś. Jeśli chcesz wyeliminować sprawy typowo losowe, to trzeba być cały czas z przodu. Wszyscy o tym wiedzą i od tego są pomocnicy, żeby to oni stracili ogrom sił, a lider mógł w komforcie dojechać do mety. 

Czasem trzeba kogoś łokciem przesunąć? Na Tour de France przepychali się Tony Martin i Luke Rowe. 
Zdarza się i tak. Myślę, że kiedyś było jeszcze ostrzej, teraz kamery i kibice są wszędzie, wstawiają filmy do mediów społecznościowych. Luke i Tony zostali przez to wyrzuceni z wyścigu, ale moim zdaniem to była taka...

...trochę przesada?
To była męska walka. Przesadzono z wyrzuceniem ich z wyścigu, tym bardziej, że już przed metą przybili piątkę i się pogodzili. Sprawa - jak dla mnie - była zakończona. Ale w mediach fajnie się to sprzedało, zrobiło się wielkie halo i chłopaki pojechali do domu. Tej męskiej walki jest sporo, im bliżej Belgii, im bliżej klasyków, tym jeszcze więcej. Myślę, że tam takich akcji, jak ta z Lukiem i Tonym, mamy kilkanaście na każdym wyścigu. Gdyby eliminować za to kolarzy, do mety pewnie dojeżdżałaby dwudziestka (śmiech).

Zdarzają się w peletonie drobne świństewka, gdy kolarz kolarzowi zajedzie drogę, celowo wypchnie?
Oczywiście to się zdarza, ale rzadko kiedy spotykam się z czymś takim, żeby ktoś celowo komuś zajechał drogę. To bierze się raczej z faktu, że stu zawodników walczy o pozycję w peletonie. To jest walka. Są wyścigi, gdzie częściej się to zdarza, a są takie, gdzie bardziej się szanujemy i jest trochę więcej kultury. 

Pamiętam takie wyścigi, kiedy wyciągał pan Michała Kwiatkowskiego i to dość spektakularnie na czoło peletonu. Skąd pan wie, jak się ustawić, kiedy zacząć przechodzić do przodu? Czy to jest taka właśnie instynktowna jazda, to się dzieje w ułamku sekundy i trzeba decydować tu i teraz? 
Ważne, żeby czuć, z której strony wieje wiatr, żeby być osłoniętym. Ale trzeba zachować sobie pewien margines, że jak będzie trzeba przyspieszyć, to znajdzie się tę lukę. Jeśli to jest tylko Michał, to powiedzmy, że w większości sytuacji potrafimy to zrobić w mig i bez specjalnej komunikacji. Jeśli to jest cała drużyna, siedmiu czy sześciu kolarzy, to ten ostatni jedzie około dziesięć metrów za mną i jakieś pięćdziesiąt pozycji dalej, jeśli wchodzimy w zakręt. Potrzeba więcej siły, większej straty energii, żeby całą drużynę utrzymać na dobrej pozycji. Każdy lider jest inny, Froome chce, żeby pomocnik jechał na wietrze i nie obchodzi go zbytnio, ile sił będzie go to kosztowało.  Z Michałem [Kwiatkowskim] w większości sytuacji jest tak, że wystarczy jechać w pierwszej części peletonu i w decydującym momencie przyspieszyć. Ale teraz trochę taktyka Ineos przeszła też na niego i jak się czuje dobrze, to chce być z przodu, a koszta się nie liczą. 

Czyli takie wydatkowanie sił wszystkich pomocników po to, żeby osiągnąć cel, żeby wygrać?
Tak, chciałbym mieć moc Kiryienki, i móc jechać na wietrze przez 60 kilometrów (śmiech). Może mój spryt pomaga w tym, że jadę z przodu, ale korzystam też z pracy innych. Z drugiej strony, jak jest tych trzech-czterech ludzi, to nie ma znaczenia, że oni się wyjadą. Lider ma być w komforcie i ma być tam, gdzie powinien być, tylko to się tylko liczy. 

Przez ostatnich kilka lat startuje pan na wyścigach w roli pomocnika. To jest ciężkie przejście, żeby sobie uświadomić, że trzeba pracować na innych, a szans jazdy na siebie będzie niewiele?
W Ineos jako pomocnik jestem doceniany. To też jest ważne, że nie muszę się martwić o to, że nie będę miał gdzie się ścigać. Stawiane są przede mną konkretne zadania i jeśli się z nich wywiązuję, to nie muszę się martwić o przyszłość. To daje stabilizację, w pewnym wieku zacząłem to doceniać. Mam być przygotowany na wyścigi, gdzie wykonam swoją pracę, ale dzięki temu jestem w najlepszej ekipie na świecie. Gdybym się z tym nie godził, musiałbym sobie szukać innej ekipy. To jest krótka piłka. Przychodzi do nas wielu kolarzy z super wynikami, wydaje im się że w Ineos zawojują świat, wejdą na wyższy poziom, zaczną wygrywać wielkie toury, tygodniówki. Tylko to nie jest takie proste, a oni niekoniecznie godzą się z rolą pomocnika. Wtedy muszą odpowiedzieć sobie na pytanie, co wolą: albo chcą to robić i tutaj być, albo - jeśli mają większe ambicje - idą do innej ekipy. To dosyć twardy wybór, ale u nas nie ma czegoś pomiędzy: będę pomagał, ale spróbuję coś ugrać dla siebie, żeby ktoś w domu ucieszył się z wyniku. 

Słyszałam taką opinię, że bardziej ceniony jest dobry pomocnik niż kiepski lider.  To prawda? 
Chyba w tym kierunku ogólnie idziemy. Jeszcze kilka lat temu sporo ekip miało takie podejście, że liczy się pierwsza piątka, a kolarz w pierwszej dziesiątce to też fajny wynik. Teraz są albo sprinterzy, albo ludzie na generalki, albo pomocnicy i nie ma czegoś pomiędzy. Albo się do jednej z tych grup należy, albo się błąka po mniejszych ekipach, nawet z drugiej dywizji i tam szuka swoich szans na powrót do World Touru. Ale sprawa jest jasna: jesteś pomocnikiem albo stać cię na wygrywanie. 

Czy słowa, które określają pomocników: gregario, domestique mają odcień pejoratywny? Czy też godzi się pan z tym, żeby ktoś mówił: gregario Michał Gołaś?
Przez pryzmat kolarstwa nigdy mnie to nie raziło. Zawsze ceniłem ludzi, o których mówiło się „dobry gregario”, np. Sylwestra Szmyda.

Wciąż mówi się o nim "ostatni gregario Pantaniego".
Bo był bardzo cenionym kolarzem. Patrząc szerzej - określenie „pomocnik murarza” oznacza, że ktoś nie potrafi nawet prosto postawić ściany, może tylko beton wyrabiać (śmiech). Bycie pomocnikiem w zwykłym świecie to nie jest coś, czym możemy się chlubić. Akurat w kolarstwie nikogo to nie powinno razić. Jeśli ktoś jest dobrym pomocnikiem, to może nie jest stawiany na równi z liderami, ale jest bardzo dobrze oceniany i wyceniany.
 
Jakiś czas temu w kolarstwie pojawiło się nowe określenie: "kapitan drogowy", czyli ten kolarz, który nie jest liderem, ale takim jakby szefem pomocników, skupionych wokół lidera. To jest rodzaj docenienia tych świetnych pomocników, którzy mają przegląd peletonu, doświadczenie, podejmują decyzje na trasie?
Faktycznie wcześniej tego określenia nie było.

Słowem "kapitan" określało się raczej lidera, prawda? To taka nowość w kolarstwie. 
To akurat jest dobre, bo liderzy są urodzeni do wygrywania. To są ludzie, których nie obchodzi, jak się znajdą w końcówce. Oni nawet o tym nie myślą, tylko kombinują, jak wygrać etap czy wyścig. To jest dobre, pozwala uwolnić głowę. Liderzy i tak czują wielką presję: swoją, otoczenia, ekipy, czują, że muszą zrobić wynik dla drużyny.I od tego jest kapitan, żeby się zająć wszystkimi innymi sprawami, koordynować drużynę, zarządzać nią, żeby lider miał wolną głowę i mógł się skupić na końcówce.

Na Tour de Pologne jest pan najbardziej doświadczonym zawodnikiem Ineos, może poza Vasilem Kiryienką. Ale ekipa ma raczej młodych liderów. Oni będą słuchać, jak im pan powie: uwaga, tutaj jedziemy tak, a nie inaczej? 
Myślę, że ci, którzy są na wyścigu, na pewno tak. I Tao [Geoghegan Hart], i Paweł [Siwakow] są takimi kolarzami, którzy słuchają, biorą do serca uwagi, uczą się, uczestniczą w dyskusji. Wiadomo, to jest to nowe pokolenie, które od zawsze miał dostęp do mediów, są wyedukowani. Nie jest tak, że można ich zaskoczyć tym, jaki będzie etap, oni już to wszystko wiedzą. Z drugiej strony chętnie słuchają opowieści, jak było kiedyś, czy jak ten wyścig rozegrać, czy warto być z przodu, gdzie można odpuścić, gdzie nie ryzykować i tak dalej. Wydaje mi się, że doceniają to, co powie bardziej doświadczony kolega. 

A jak to wygląda na odprawach przed etapem? Dyrektor sportowy omawia taktykę, a pan się odzywa i mówi: ale ja uważam, że powinniśmy jechać inaczej?
Są tacy kolarze, którzy na koniec odprawy zawsze zabierają głos. Ale to bardziej wynika z charakteru. Przeważnie wywiązuje się jakaś dyskusja, zwłaszcza jeśli etap jest skomplikowany. Jeśli etap jest płaski, to uważam, że nie ma co bić piany i wygłaszać mowy. Podobnie na wyścigu, ja przez radio nie jestem zbyt aktywny, bo uważam, że każdy z nas mniej więcej wie, o co chodzi. Jeśli nie ma sytuacji nietypowych, to po co nerwówkę wywoływać, czy mówić rzeczy oczywiste, o których wszyscy wiemy. Często pyta się lidera czy sprintera, jak on to widzi, kogo chce mieć w końcówce jako ostatniego, czy woli, żebyśmy byli szybciej na czele, jak on chciałby rozegrać etap.

A zdarzyło się panu, siedząc na takiej odprawie albo słysząc, co mówi dyrektor na słuchawki, pomyśleć: nie, to trzeba rozegrać inaczej?
Nie raz, na pewno nie raz (śmiech). Zdarza się tak, że dyrektor sportowy coś mówi na słuchawki i myślę: nie, no chyba chłop ogląda w telewizji inny wyścig (śmiech). Albo po prostu nie rozumie, o co chodzi w tym sporcie. U nas w ekipie odbywa się to jednak na partnerskim poziomie. Jeśli dyrektor coś przekaże, a my uważamy inaczej, to sobie to przekazujemy. Najważniejsza jest komunikacja, więc my nie robimy w ciemno tego, co on mówi, tylko mówimy: słuchaj, jest tak i tak, i w sumie chyba zrobilibyśmy to inaczej. Albo mówimy: nie róbmy tego, bo coś się dzieje. I ta informacja jest kluczowa. To nie jest rozkaz z samochodu: robimy tak i koniec. Rozmawiamy w drużynie miedzy sobą i kapitan przez radio przekaże to dyrektorowi sportowemu albo podjedzie do auta i mu przekaże nasze odczucia. 

Na mistrzostwach świata w Ponferradzie, kiedy reprezentacja Polski jechała najlepiej historii, a Michał Kwiatkowski zdobył złoty medal, to pan podjechał do Piotra Wadeckiego i powiedział: musimy gonić ucieczkę. To prawda?
Tak było, ale też nie padły słowa: Piotr, trzeba gonić. Podjechałem do auta, chwilę porozmawialiśmy, zapadła decyzja, może zaskakująca dla wszystkich. Był to ogromny wpływ drużyny Quick Step, bo w tamtych latach, w tamtej drużynie, 90 proc. czasu byliśmy na czele. Dla nas to, że będziemy na czele, będziemy pracować, oznaczało dzień jak każdy inny. Czy to są mistrzostwa świata, czy to jest inny wyścig, nie miało dla nas znaczenia. Może większość chłopaków z kadry poczuła się nieswojo, ale z drugiej strony naładowali się pozytywnie tym, że jedziemy na lidera. Przełożyło się to na Michała [Kwiatkowskiego] i zagrało.

Przyznam szczerze, że ja wtedy oglądając ten wyścig, pomyślałam: co oni robią? To też nauczyło mnie pokory, bo ocenianie z kanapy nie ma nic wspólnego z oglądem sytuacji z peletonu. Kolarz widzi więcej, niż kibic na sofie.
Mogło się to wszystko potoczyć zupełnie inaczej. Chociaż na tym wyścigu to była świetna decyzja. Byliśmy w dziewiątkę, w końcówce wykorzystalibyśmy dwóch-trzech kolarzy do pomocy na ostatnich rundach, wiec każdy by swojej cegiełki nie dołożył, a tak mieliśmy fajny pokaz jazdy drużynowej. Według mnie to był też kluczowy element, żeby Michał uwierzył w siebie, bo był w takiej formie, że potrzebował tylko dodatkowego impulsu.

Czasem, gdy pan ogląda wyścigi w telewizji, to myśli: co ta drużyna robi?
Wiele razy. 

Movistar na tegorocznym Tour de France?
Movistar jestem w stanie zrozumieć. Wróćmy do tego kalkulowania watów i szczerości między zawodnikami. Oni mieli założoną taktykę, ale nikt nie protestował, Quintana pewnie kiwnął głową: okej, tak róbmy. W momencie, kiedy już wiedzieli, że Quintana odpadł - a zanim ktoś to zobaczył w telewizji - to trwało, zareagowali. Takie rzeczy się zdarzają. Czasem liderowi się wydaje, że będzie dobrze, ale kiedy ktoś go z tej strefy komfortu wyciągnie, to on dopiero po kilku minutach zrozumie, że "o kurczę, to jednak nie jest mój dzień". To nie jest tak, że na starcie można trzy razy przekręcić korbą i stwierdzić: czuję się świetnie. Nie sądzę, żeby było wielu kolarzy, którzy mają takie czucie, że na wielkim tourze mogą powiedzieć: okej, dzisiaj jedziemy tak. Faktycznie, Movistar popełnił sporo błędów, ganiali się bez sensu. Dla mnie, widza przed telewizorem, to było trochę śmieszne. Mógłbym też rzucić kamieniem, ale wiem, że i z punktu widzenia i dyrektora, i zawodników, to nie było takie oczywiste. Widziałem chyba gorsze rzeczy. Van der Poel na Amstel Gold Race pojechał tragicznie, wszystko zrobił źle.  Zaatakował w  najgorszym miejscu, pod wiatr, wydawać by się mogło, że wszystko było bez sensu. Ale wygrał wyścig.

I nikt mu już nie powie, że źle kalkulował.
W kolarstwie nie zawsze działa logika.

Czy wy, kolarze, często jeździcie poza strefą komfortu? Czasem myślę, że macie obniżony próg bólu, zwłaszcza liderzy, ci, którzy wygrywają.
Wyścig się rozgrywa poza strefą komfortu. Do tych 80 proc. naszych możliwości, powiedziałbym, że jesteśmy wszyscy w miarę zbliżeni, jeśli chodzi o poziom World Touru. Nie ma jakieś ogromnej różnicy między mną a Michałem Kwiatkowskim czy Chrisem Froomem, kiedy jedziemy na 80 proc. Też sobie lecę i mogę w tym czasie rozmawiać. Ale wyścigi wygrywa się na 100-110 proc. I wtedy od tego progu bólu zależy, ile kolarz jest w stanie wytrzymać. Na wielkim tourze nie, bo tam się nie da oszukać organizmu. Ale na klasykach? Myślę, że jest wielu kolarzy, którzy mimo mniejszego talentu czy wydolności, ostatkiem sił przetrzymują trudności i walczą o wygraną. Ale i ja chodzę do dentysty bez znieczulenia (śmiech).

Może więc coś w tym jest?
Tyle się człowiek nacierpi na rowerze, że w sumie na dwie minuty bólu u dentysty nie warto brać znieczulenia (śmiech). 

Z bólem jest też związana ta ciemna część kolarstwa, doping. Pan się wypowiada od lat w tej kwestii dość zdecydowanie i mówi pan o zmianie mentalności. To widać?
Myślę, że tak. Kiedy wkraczałem w zawodowe kolarstwo w 2007 r., wydawało mi się, że w ogóle już ścigam się w nowej erze. Trochę to może było naiwne, bo czasami, gdy mam gorszy dzień, jestem rozgoryczony, gdy widzę, że znów kogoś złapali. Tych przypadków jest mało, ale dlaczego ja mam cierpieć całe życie, być pomocnikiem, zarabiać mniej, bo ktoś oszukuje? Wtedy się wewnętrznie gotuję, z drugiej strony, jakby miał myśleć cały czas o tym, że ktoś coś bierze, że wciąż ta strefa dopingu istnieje, to psychicznie bym tego nie wytrzymał. U mnie dużo zmieniło się w myśleniu o dopingu, gdy przeszedłem do Quick Stepu. Pierwszy raz miałem kontakt z takimi zawodnikami jak Mark Cavendish, Tom Boonenem, Tony Martin i widziałem, jak oni zasuwają, jak ciężko pracują. A poza tym widziałem, jakie to są czyste talenty. Talent i praca. Ja tego talentu mam mniej i dlatego to oni wygrywają. Wcześniej spędziłem kilka lat we  Włoszech i tam ta mentalność jest trochę inna, ktoś wygrywa, bo coś ma. W Quick Stepie, w Sky, w Ineos widzę, jak ciężko ci ludzie pracują. Mieszkają w świetnych miejscach, ale z życia nie korzystają, bo wszystko poświęcają dla kolarstwa. Wiem, ile krzywdy im wyrządza to, że ktoś ich posądza o doping mechaniczny,  biologiczny, genetyczny. Choć wciąż będą się jakieś przypadki dopingu w kolarstwie zdarzały. 

Oszuści są w każdej dziedzinie.
Oczywiście, ale jest nowe pokolenie, które wchodzi do poważnych ekip, widzi, jak się pracuje, że jest jakiś cel, jak się można rozwinąć. Z mojego punktu widzenia byłoby teraz bez sensu coś brać, bo jest o wiele więcej do stracenia. Kolarz ma wszystkie warunki do tego, żeby się rozwinąć, zwłaszcza jeśli ma talent. W wielu ekipach można dojść na szczyt, rywalizacja bardzo się wyrównała. Era dopingu wygasa. 

Kiedyś powiedział pan, że warto badać stare próbki, bo to jest przestroga na przyszłość. 
Jestem za tym, żeby te próbki badać. Jest, to w pewnym sensie bat na oszustów, bo w świadomości muszą mieć to, że wciąż wchodzą nowe metody i ich próbki zostaną powtórnie przebadane, a wynik zabrany. Może nie kopać piętnaście lat wstecz, bo to już nic nie zmieni, kiedy ktoś przyzna, że w latach dziewięćdziesiątych coś brał i nagle zacznie płakać na konferencji prasowej. To było inne kolarstwo, skażone, złe. Współpracowałem z wieloma dyrektorami sportowymi, którzy przyznali się do dopingu w latach dziewięćdziesiątych. Ja tych ludzi nie piętnuję, bo wydaje mi się, że ich mentalność się zmieniła. Oni szczerze mówią, że to było głupie, że źle robili. Teraz kolarstwo się zmieniło i idziemy nową drogą.  Moim zdaniem oni mogą należeć do tego kolarstwa nowoczesnego, teraźniejszego. Ale jeśli ktoś mentalnie wciąż jest w tamtych czasach, to absolutnie powinien mieć dożywotni ban. 

Mam takie poczucie, że dzisiaj kolarstwo jest może nawet najczystszym sportem - dzięki wielu bardzo surowym kontrolom, paszportom biologicznym, badaniom między wyścigami, Słusznie tak uważam?
Mnie też się tak wydaje. Ale boję się o tym mówić, bo zaraz ktoś odbije piłeczkę w moją stronę. Myślę, że dzięki liczbie kontroli, temu jak jesteśmy kontrolowani – a nie ulega wątpliwości, że jesteśmy najczęściej badaną dyscypliną - może w tym momencie jesteśmy też najczystszą. Z drugiej strony zaraz się odezwie grono ludzi, którzy powiedzą, że wciąż są pozytywne testy. Zrobiliśmy wiele w tym kierunku, kiedy opowiadam, jak wygląda moje życie przez pryzmat kontroli, kiedy je mogę mieć w domu i tak dalej, to dopiero ludzie zaczynają rozumieć,  jak wiele się zmieniło. Pewnie wciąż są nowe metody dopingu,  ja na tym nie myślę, bo bym zwariował.

Czego sobie  pan w tym czystszym kolarstwie jeszcze życzy w kolejnych latach kariery?
Mam dwa cele. Chciałbym wygrać etap lub wyścig. Gdyby był to etap Tour de Pologne, mógłbym kończyć karierę (śmiech). Drugim celem są igrzyska w Tokio. Mogą to być moje trzecie igrzyska i chciałbym być częścią drużyny, która znów przywiezie medal. Zrobię wszystko, żeby do Tokio pojechać, przygotować się najlepiej, jak potrafię i pomóc chłopakom przywieźć nawet złoto. Stąpam mocno po ziemi i wiem, że w 90 proc. wyścigów spełniam rolę pomocnika. Na to się zgodziłem i pewnie już do końca mojej kariery będę taką pracę wykonywał. Nie zamierzam schodzić o stopień niżej, do mniejszej ekipy, żeby jeździć w mniej ważnych wyścigach, chyba już bym się nie odnalazł w tych realiach. Motywuje mnie to, że wciąż robię postęp i wszystkie parametry mierzalne mam na lepszym poziomie niż kiedyś. To mi daje motywację do pracy, wiem, że nie stoję w miejscu. 

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Michał Gołaś: Kiedy peleton jechał w zadumie, było to nasze ostatnie pożegnanie z Bjorgiem. Czas, żeby wszystko sobie poukładać w głowie - Portal i.pl

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24