Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Opinie: Cztery zakręty żużlowej majówki, czyli przegląd wydarzeń na polskich torach

Piotr Olkowicz
Paweł Relikowski
W Polsce o kształcie toru żużlowego mówimy bardzo prosto. Są dwie proste i dwa łuki. Każdy łuk ma na początku wejście i wyjście, zgodnie z tym, jak poruszają się po owalu zawodnicy. W Anglii nomenklatura minimalnie się różni. Brytyjski speedway ma na torze cztery zakręty. Nie, nie. Kształt toru jest z grubsza taki sam, ale wejście w pierwszy łuk to „bend one” czyli zakręt pierwszy, a wyjście z pierwszego łuku - to zakręt drugi. Analogicznie drugi wiraż dzieli się na zakręty trzeci i czwarty. Oczywiste. Na symboliczne, a przy okazji subiektywne omówienie czterech zakrętów żużlowej majówki zapraszam serdecznie.

Podczas rozgrywanego w Bydgoszczy test meczu Polska – Reszta Świata do Galerii Sław Żużlowej Reprezentacji Polski wprowadzony został Piotr Protasiewicz. Nie byłoby w tym fakcie nic sensacyjnego, gdyby nie to, że popularny „Protas” po tym sezonie zawiesza swój kewlarowy kombinezon na kołku. Wszakże przebąkiwał coś o takim planie tu i ówdzie, ale trudno brać to za sensację, jeśli dotyczy żużlowca w wieku „+45”. Teraz zielonogórski Profesor uznał, że moment wciągnięcia go do panteonu sław polskiej szlaki będzie sprzyjającą okolicznością. O zakomunikowaniu, a przede wszystkim podjęciu tej decyzji mogły zaważyć perturbacje z powrotem do pełni sił już u progu tego sezonu. Niegroźny wydawać by się mogło upadek na jednym z przedsezonowych treningów w Zielonej Górze sprawił konieczność kolejnej rehabilitacji, i to wtedy, kiedy motocykle nie zawarczały jeszcze na dobre. W ostatnich sezonach, czego „PePe” sam nie ukrywał, dochodzenie do sprawności po upadkach i kontuzjach, zajmowało mu coraz więcej czasu. Nic nadzwyczajnego, można by rzec - normalne żużlowe zużycie materiału.

Piotr swą decyzję na pewno dogłębnie przemyślał i skonsultował z najbliższymi. Nawet jeśli przestanie jeździć nie będzie w jego przypadku mowy o nudzie i pustce. Absolwent poznańskiej AWF od lat dba mocno o rozwój karier swoich latorośli. O ile starsza córka Oliwia rozwija swe pasje sportowe na tanecznym parkiecie, o tyle młodszy syn Piotr junior dzieli ją ze sportami motorowymi. Wielokrotny młodzieżowy mistrz kartingowy ciągle nie porzucił marzeń pójścia w ślady Roberta Kubicy. Tata „menadżer” ciągle może być w wielu kwestiach kluczowy. Podobnie, jak w przypadku prowadzenia rodzinnego ośrodka wypoczynkowego na Jeziorem Białym w okolicach Leszna. Tam głównym operatorem jest małżonka Katarzyna, ale nie bez kozery mówi się, że w przypadku bankietów i najrozmaitszych imprez okolicznościowych, ster przejmuje w swoje ręce właśnie Piotr.

Przy okazji bydgoskiego oświadczenia pojawiło się sporo pytań i dociekań, jak bagaż doświadczeń „Proatsa” wykorzysta środowisko żużlowe. W najbliższym czasie zapewne będzie klarowała się potencjalna przyszłość w strukturach Polskiego Związku Motorowego czy też piramidzie szkoleniowej wdrażanej przez trenera kadry Rafała Dobruckiego.

Kto wie czy Protasiewicz nie pójdzie jego drogą. Kiedy „Narodowy” złamał po raz trzeci w karierze kręgosłup będąc klubowym kolegą „Protasa” w Falubazie w roku 2011, szybko dostał propozycję objęcia fotela menadżerskiego w tym klubie. Analogiczne zagospodarowanie Piotra wydaje się naturalne, zwłaszcza wobec deklarowanych powszechnie zamierzeń o powrocie klubu Myszki Miki w szeregi ekstraligowców. Jeśli zatem ciągle dosiadający motocykla Protasiewicz ma pomóc swojemu Falubazowi, już teraz musi rzucić na szalę cały wysiłek, zaangażowanie i doświadczenie, bowiem na ten moment, po dość niemrawym wejściu w sezon jeźdźców z W69, wyżej oceniane są szanse również naszpikowanej gwiazdami, bydgoskiej Polonii. Choć pamiętać należy, że wszystko rozstrzygnie się dopiero we wrześniowych play-offach.

Najprzyjemniejszym zaskoczeniem czwartej rundy PGE Ekstraligi była bez wątpienia reaktywacja Jarosława Hampela. Szukający od początku sezonu formy były dwukrotny wicemistrz świata, przyjechał na mecz swojego Motoru Lublin do Torunia po tajnych kompletach z jednym ze swoich największych rywali w karierze, Tomaszem Gollobem. „Mały” nie chciał zdradzać tajemnic procesu optymalizacji dyspozycji, natomiast od jego pierwszego wyjazdu na tor widać było, że ta terapia zadziałała. Hampel był błyskawiczny na starcie i szybki na trasie. Do tego czujny w defensywie. Pierwsza połowa zawodów to Jarek wyglądający, jak za swoich najlepszych lat, kiedy kreowano go na kolejnego po Gollobie polskiego mistrza świata. Tego tytułu ostatecznie nigdy nie zdobył, ale w niedzielę był lokomotywą, która pociągnęła Motor osłabiony brakiem kontuzjowanego Dominika Kubery, do przedłużenia serii spotkań bez porażki.

Inna rzecz, że Apator to ekipa mocno targana problemami. Skład zbudowany zimą z myślą być może nawet o mistrzostwie, na razie jest mocno nieprzewidywalny, z falującą formą czwórki swoich rajderów ze stawki Grand Prix. Tematem dyżurnym w trakcie i po spotkaniu na Motoarenie była jakość przygotowania nawierzchni toru, niekoniecznie zgodnie z preferencjami miejscowych zawodników. Ci w mniej lub bardziej zawoalowany sposób wyrażali swoje niezadowolenie, zaś sztab odpowiedzialny za losy drużyny zgodnie z kanonami korporacyjnymi próbował zaklinać rzeczywistość. Wniosek natomiast jest jeden. Jeśli „Anioły” mają zacząć lepiej się czuć, a przede wszystkim wygrywać kolejne mecze przed własną publicznością, nie ma innego wyjścia jak okrągły stół. Dyrektor sportowy Krzysztof Gałańdziuk i menadżer Robert Sawina powinni czym prędzej wypracować jakieś rozwiązanie problemów. Wymiar porażki z Motorem był tylko dzwoneczkiem ostrzegawczym. Gdyby „Koziołki” jechały z Kuberą, zapewne dzwony na toruńskiej starówce biłyby na alarm z trwogą.

Apator jest bez dwóch zdań również beneficjentem sytuacji wojennej. Emil Sajfutdinow, którym ekipa została wzmocniona przed sezonem, mógł być największym atutem tej układanki. Bez tego klocka, toruńskie puzzle są mocno rozjechane. Trzeba je ułożyć od nowa, aby dostrzec oczekiwany sensowny obrazek.

Przed podobnym wyzwaniem stoją obrońcy mistrzowskiego tytułu z Wrocławia. Oni też wobec braku w swym meczowym zestawieniu mistrza świata Artioma Łaguty znajdują się nie w tych rejonach tabeli, do których aspirują. Dotkliwa porażka z Włókniarzem Częstochowa, który w odróżnieniu od Apatora, w końcu uporządkował swoje problemy z optymalnym przygotowaniem toru, jest już trzecią z rzędu. Pewnie mniej bolesną niż ostatnia wpadka przed własnymi kibicami z odwiecznym rywalem z Leszna, ale dającą do myślenia, dlaczego mistrzowska metodologia AD 2021 przestała działać. O fatalnej dyspozycji trzykrotnego mistrza świata Taia Woffindena nie ma się co rozpisywać, trzeba dać mu czas na przeanalizowanie błędów i rehabilitację.

Tego samego potrzeba wydaje się arbitrom. Zwłaszcza tym z niższych klas rozgrywkowych. Wielkie zdumienie wywołała bowiem decyzja Remigiusza Substyka, rozjemcy niedzielnego pierwszoligowego pojedynku Wilków Krosno z Orłem Łódź. W dziesiątym biegu spotkania, kiedy zdefektował na ostatnim wirażu Czech Vaclav Milik z ekipy miejscowych, jadący za nim Australijczyk Brady Kurtz z drużyny przyjezdnej zrobił wszystko, żeby go ominąć i aby nikomu nie stała się krzywda. Akcja ratunkowa zakończyła się upadkiem tego ostatniego, ale wina za całe zamieszanie leżała po stronie Czecha. Pan Remek podjął nie pierwszą w swojej przygodzie na wieżyczce sędziowskiej awangardową decyzję, przyznając punkt Milikowi. Wielu świadków tego zajścia do dzisiaj jest zdumionych. Substyk „gwizdał” kiedyś mecze najwyższej klasy. I to z niezłym skutkiem. Do czasu. Kiedyś po kontrowersyjnym przerwaniu meczu w Grudziądzu, postanowił udać się do biura zawodów celem sporządzenia niezbędnych dokumentów. Największym pechem nie było to, że szedł do parku maszyn po torze. Zdecydowanie bardziej zaszkodziło mu to, że podczas spaceru postanowił puścić sobie dymka. Transmisja telewizyjna wciąż trwała, zatem obrazek sędziego jarającego na torze szybko poszedł w świat. Nie wiadomo dokąd zaprowadzą sędziego Substyka kolejne kontrowersyjne ruchy, ale czas na refleksję jeszcze jest, zaś podążanie jego drogą, w każdym bądź razie, nie jest wskazane.

Tymczasem podczas poniedziałkowego starcia ROW-u Rybnik z Wilkami z Krosna, na trudnym rozsypującym się torze, defekt polegający na zerwania łańcucha przytrafia się Grzegorzowi Zengocie. „Zengi” mocuje się z motorem, z którego przed chwilą spadł, chce go ściągnąć na trawę, aby nie trzeba było przerywać trwającej gonitwy. Motocykl jest zablokowany i nie daje się ruszyć, stoi na środku toru na „drugim” zakręcie. Tymczasem oni pędzą dalej. Zengocie staje przed oczami jego przypadek z 6 czerwca roku ubiegłego. Wtedy przyjechał tu jako reprezentant bydgoskiej Polonii, a nie miejscowy, jak teraz. Na zakręcie „trzecim” wyprzedził go wówczas Rune Holta, lekko jednak zahaczając. „Zengi” spadł z motocykla wprost przed nadjeżdżającym kolegą z drużyny, Francuzem Davidem Bellego. Crashu nie dało się uniknąć. Strzał był straszny, a lizanie ran trwało kilka tygodni.

Na myśl o powtórce, wobec trzech zbliżających się żużlowców i braku sygnalizacji przerwania wyścigu przez sędziego Tomasza Fijałkowskiego, Zengota podejmuje błyskawiczną decyzję o salwowaniu się ucieczką. W znakomitym stylu i czasie dostaje się do bandy i przeskakuje na drugą stronę. Jest uratowany. Pozostali żużlowcy na całe szczęście omijają unieruchomiony wrak. Oni też wracają do domów cali.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24