Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ryszard Tarasiewicz: Zwolniono mnie w samochodzie przed meczem, ale Śląskowi się nie odmawia (WYWIAD)

Piotr Janas
Ryszard Tarasiewicz w czasach pracy w Śląsku Wrocław
Ryszard Tarasiewicz w czasach pracy w Śląsku Wrocław FOT. Paweł Relikowski
Były trener Śląska Wrocław Ryszard Tarasiewicz wspomina lata swojej pracy we Wrocławiu, zdradza kulisy odejścia ze Śląska oraz wyjaśnia okoliczności, w jakich ostatnio stracił posadę w pierwszoligowym GKS-ie Tychy.

Gdzie spędza Pan ten trudny okres?

Jestem w domu, czyli we Wrocławiu. Na brak zajęć nie narzekam.

Jak Pan radzi sobie z nadmiarem wolnego czasu?

Krążę pomiędzy domem, mieszkaniem mojej mamy, a mieszkaniem teściowej. To wiekowe osoby, bo mają już 82 i 85 lat. Staramy się z żoną doglądać, pomagać, nie zaniedbywać ich. Robimy zakupy, choć tu przyznam, że to bardziej żony zajęcie, ja jestem od spraw fizycznych. Aktualnie pomagam teściowej w ogródku. Staramy się też przypominać im, że mają nigdzie same nie wychodzić i żeby siedziały w domu, bo wiadomo jaka jest sytuacja. Nie zawsze jest to takie łatwe. Oglądam wiadomości, ale prawdę mówiąc tylko wieczorem, bo w tym wszystkim jest teraz dużo pesymizmu i nie można aż tak bardzo się obarczać, choć z drugiej strony wiadomo - musimy być na bieżąco. Ponadto zawsze chętnie sięgam do książek. Obecnie zacząłem czytać "Bastion" Stephena Kinga.

Myśli Pan o tym, jak cała ta pandemia wpłynie na polski futbol?

Nie sposób od tego uciec, choć nie ukrywam, że bardziej niż o futbol martwię się o całą naszą gospodarkę. Piłka tak naprawdę jest tylko dodatkiem. Patrząc na to co dzieje się w krajach takich jak Włochy, Hiszpania czy Francja, gdzie ludzie mają jednak zupełnie inną mentalność, mam wrażenie, że my jako Polacy radzimy sobie w tym trudnym czasie całkiem nieźle. Jesteśmy bardziej zdyscyplinowani i wierzę, że dzięki temu szybciej wrócimy do "normalności". Żyję nadzieją, że w końcu ktoś wynajdzie szczepionkę na koronawirusa, a wcześniej jakieś lekarstwo, które przyhamuje rozwój choroby. Musimy szybko stanąć na nogi, bo wielu ludzi traci pracę lub nie zarabia, a ma swoje zobowiązania. U nas 60 czy 70 proc. ludzi żyje z dnia na dzień i z miesiąca na miesiąc. W sumie nie ma się czemu dziwić, bo każdy chce żyć na jakimś przyzwoitym poziomie, ma kredyty i kiedy pracuje, to nie ma problemu. Ten zaczyna się teraz i w niejednym domu rozgrywają lub rozegrają się swego rodzaju dramaty.

Nie ma Pan wrażenia, że stracił Pan pracę w najgorszym możliwym momencie, czyli tuż przed pandemią? Teraz nie jest i jeszcze długo nie będzie dobrego momentu na zatrudnianie.

W tym sensie na pewno tak, ale trzeba relatywizować. Najważniejsze jest to, że ja i moi bliscy jesteśmy zdrowi. Praca jest ważna, ale nie najważniejsza. Bardziej od samego zwolnienia zabolało mnie to, dlaczego to zrobiono.

Ma Pan żal do GKS-u Tychy o to jak i w którym momencie się z Panem rozstano?

Nie będę ukrywał, że tak. Wiem jakie były ambicje klubu, sam chciałem przede wszystkim wywalczyć awans do ekstraklasy i choć pierwsze dwa miejsca, dające bezpośredni awans faktycznie trochę nam odjechały, to ta pierwsza szóstka na koniec rundy zasadniczej, dająca prawo gry w barażu o awans, była jak najbardziej w naszym zasięgu. Od początku piłkarskiej wiosny czuć było w drużynie ogromne podniecenie i wiarę w ogranie Cracovii w ćwierćfinale Totolotek Pucharu Polski, co dałoby nam jeden z największych sukcesów w historii klubu. Mało tego - przy odrobinie szczęścia w losowaniu mogliśmy rozegrać dwa mecze u siebie, wygrać je i pojechać na finał na PGE Narodowy. Przed meczem z Chrobrym w Głogowie, po którym mnie zwolniono (GKS przegrał w Głogowie 1:5-przyp. PJ) widziałem, że drużna myślami jest już przy wtorkowym meczu pucharowym z "Pasami". Zrobiłem cztery zmiany w składzie, by kluczowi piłkarze byli jak najlepiej przygotowani na Cracovię. Przegraliśmy i mi podziękowano. Czy żałuję? Trochę tak, ale ja życzę każdemu, żeby przepracował dwa i pół roku w jednym klubie. Biorąc wszystkie za i przeciw uważam, że nie było realnych podstaw by zwolnić mnie po dwóch kolejkach rozegranych na wiosnę. Byliśmy dobrze przygotowani, staliśmy przed życiową szansą w Pucharze Polski i choć miejsce w tabeli pozostawiało sporo do życzenia, to byliśmy zewsząd chwaleni za grę i mieliśmy najwięcej strzelonych bramek w całej lidze. Awans wciąż był możliwy.

Dlaczego więc to zrobiono?

Kluby to dzisiaj wielkie firmy, zarządzane często w sposób korporacyjny. W korporacji zawsze znajdą się ludzie przedkładający własny interes nad dobro firmy. Ktoś postanowił przejąć drużynę w najwygodniejszym momencie, mając pretekst w postaci wysokiej porażki, ale też perspektywę zapisania się w historii klubu awansując do półfinału Pucharu Polski. Potem mieliśmy rozegrać trzy mecze domowe w lidze, także okazja by zabłysnąć była wręcz znakomita.

Pije Pan do Ryszarda Komornickiego, który był dyrektorem sportowym, a po zwolnieniu Pana sam objął drużynę.

Ja w klubie miałem po swojej stronie drużynę, asystenta, trenera bramkarzy i kierownika drużyny. To w pewnym momencie okazało się nie być wystarczające, żeby obronić posadę. W moim odczuciu zadecydowały względy, o których wspomniałem chwilę temu. Czułem że robię dobrą robotę, ale powiem tak - szczęśliwi ci, którzy pracują w ekstraklasie i mają VAR. Gdybyśmy my mieli VAR w Fortuna 1 lidze, to GKS Tychy miałby dzisiaj co najmniej 8 punktów więcej.

Poziom sędziowania na zapleczu jest aż tak zły?

Nie chcę oceniać czy jest zły, czy dobry. Są różni sędziowie, tak jak są różni piłkarze. Arbitrzy tak jak piłkarze miewają lepszą i gorszą dyspozycję dnia więc ja nie szukam na siłę teorii spiskowych, ale uważam, że gdyby mieli możliwość obejrzenia powtórek, albo gdyby ktoś z wozu VAR im podpowiadał, to podjęliby dużo więcej słusznych decyzji. W człowieku nieraz wręcz się gotowało, jak nie uznawali nam prawidłowo zdobytej bramki, a kolejkę czy dwie potem traciliśmy gola po dwumetrowym spalonym i gwizdek milczał. Wiele razy musiałem gryźć się w język, by nie osłabiać drużyny odesłaniem mnie na trybuny.

Chciałbym wrócić jeszcze na chwilę do konfliktu z Ryszardem Komornickim. Ponoć nie był Pan zachwycony współpracą z nim, kiedy był dyrektorem sportowym a Pan trenerem?

Nie mogłem być zadowolony, bo myśmy praktycznie w ogóle nie rozmawiali. Wiadomo jak jest, przecież nie musimy się jakoś szczególnie lubić, ale nie możemy zachowywać się jak dzieci w piaskownicy. Prezes jest od tego, żeby dbać o finanse, sponsorów itp., a dyrektor sportowy powinien zarządzać pionem sportowym, kooperując z trenerem i drużyną. Pytać go jakich piłkarzy mu trzeba, a jakich nie. W tym przypadku tak nie było.

Czy gdziekolwiek potraktowano Pana gorzej przy rozstaniu się z klubem?

Ja nie chcę mówić, że tu zostałem potraktowany jakoś karygodnie czy coś w tym stylu, acz nie zgadzam się z wieloma rzeczami. O wiele gorzej było pod tym względem w szczególnym dla mnie klubie, którego jestem wychowankiem, czyli w Śląsku Wrocław.

Zanim dopytam Pana o szczegóły rozstania ze Śląskiem chciałem zapytać, czy praca przy Oporowskiej to był Pana najlepszy okres na ławce trenerskiej?

Trudno mi wskazać, gdzie jako trener czułem się i osiągałem najwięcej. Z jednej strony serie awansów ze Śląskiem i gra o najwyższe cele w ekstraklasie, ale z drugiej mam przecież na koncie pracę w takich klubach jak Zawisza Bydgoszcz, gdzie przy dużo mniejszych możliwościach też zrobiliśmy świetny wynik. Jako beniaminek skończyliśmy w ósemce i wygraliśmy Puchar Polski eliminując po drodze bardzo mocne zespoły. Kto dziś pamięta, że to ja przekwalifikowałem Sebastiana Ziajkę na lewego obrońcę, który na tej pozycji należał do ligowej czołówki? Ogromny postęp jaki poczynił Michał Masłowski czy sprowadzenie do Bydgoszczy niedocenianego Igora Lewczuka, który później poszedł do Legii Warszawa, a jeszcze później do francuskiego Girondins Bordeaux. To były takie moje prywatne sukcesy, które dawały i do dziś dają mi satysfakcję. Transfery które przeprowadzałem w Koronie Kielce, gdzie finansowo była największa bryndza, też były niczemu sobie. Wiecznie skazywano nas na spadek, a my walczyliśmy o ósemkę mając na szpicy byłego piłkarza Juventusu Turyn Olivera Kapo. Niemniej faktycznie Śląsk to dla mnie klub szczególny. Nie chcę być arogancki, ale obiektywnie uważam, że tak dynamicznie i atrakcyjnie dla oka grającego WKS-u po moim odejściu już nie było.

A jak wyglądało samo odejście, o które ma Pan tak duży żal?

Wie Pan, ja nie jestem osobą zawistną, szczególnie pamiętliwą, która jak się raz obrazi, to już koniec. W każdym bądź razie tamo rozstanie faktycznie nie należało do przyjemnych. Ja wtedy byłem nie tylko trenerem, ale też osobą, która zajmowała się transferami. To ja dzwoniłem do Sebastiana Mili, namawiając go na transfer z ŁKS-u do Śląska. Potem musiałem iść do zarządu i powiedzieć, że potrzebujemy na ten transfer milion złotych. Z krzeseł pospadali, mówiąc że nie ma takich pieniędzy w Śląsku, a ja na to, że muszę mieć tego zawodnika, bo z nim będziemy walczyć o mistrzostwo Polski i europejskie puchary. Wielu pukało się w czoło, ale późniejsza historia pokazała, że racja była po mojej stronie. Tak samo przeprowadziłem bezgotówkowy transfer Przemysława Kaźmerczaka, namawiałem na przenosiny do Wrocławia Mariana Kelemena, Piotra Celebana, Mariusza Pawelca, Antka Łukasiewicza. Partycypowałem przy ściąganiu Cristiana Omara Diaza, a jeszcze z czasów gry na zapleczu ekstraklasy mieliśmy chociażby Dariusza Sztylkę, Krzysztofa Wołczka, czy Krzysztofa Ulatowskiego. To byli PIŁKARZE, którzy przez lata stanowili o sile Śląska Wrocław. Jednak w pewnym momencie postanowiono się ze ze mną rozstać.

Kiedy to było?

Po porażce 2:5 z Widzewem Łódź, mimo że oddaliśmy bodaj 26 celnych strzałów. Tak naprawdę wtedy zapadała decyzja, choć pozwolono mi jeszcze pojechać na mecz ze Świtem Nowy Dwór w Pucharze Polski. Liczono, że coś tam "odstawię" w składzie i będą mocniejsze podstawy do pozbycia się mnie. Tak się jednak nie stało, wygraliśmy, więc pojechaliśmy do Kielc. Do dziś to pamiętam. Nie może być tak, że ja po południu każę drużynie iść na drzemkę, a w tym czasie podjeżdża auto, jestem wzywany do środka na rozmowę i dowiaduje się, że mnie zwalniają.

Niecodzienne okoliczności...

Mimo to chciałem dogadać się z klubem. Kontrakt gwarantował mi jeszcze 14 pensji, więc powiedziałem dajcie mi siedem i będzie ok. W odpowiedzi usłyszałem jednak: Tarasiewicz, bierz trzy i się ciesz, bo co ty dobrego dla Śląska zrobiłeś!? Zabolało. Powiedziałem, że skoro tak, to zobaczymy. Tak zaczęły się te wszystkie sprawy sądowe itd., ale było minęło. Czas leczy rany.

Wróciłby Pan jeszcze do Śląska?

No cóż, rodzinie się nie odmawia, a dla mnie Śląsk Wrocław jest piłkarską rodziną. By być uczciwym muszę jednak powiedzieć, że już raz po tamtym rozstaniu miałem możliwość powrotu, ale dałem słowo piłkarzom Miedzi Legnica, gdzie wówczas pracowałem, że ich nie zostawię, bo graliśmy o awans. To była sprawa honoru, nie mogłem ich oszukać, mimo że znów zgłosił się klub, który zajmuje szczególne miejsce w moim sercu.

Czyli gdyby za jakiś czas, kiedy np. trener Vítězslav Lavička dostanie ofertę nie do odrzucenia i odejdzie, a Śląsk by to Pana zadzwonił, to wziąłby Pan to?

Śląskowi się nie odmawia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Ryszard Tarasiewicz: Zwolniono mnie w samochodzie przed meczem, ale Śląskowi się nie odmawia (WYWIAD) - Gazeta Wrocławska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24