Wisła Kraków i europejskie puchary. Cud na Wisłą, czyli jak „Biała Gwiazda” pokonała Real Saragossa

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
historiawisly.pl/zbiory TS Wisła
Po tym, jak Wisła Kraków wygrała w 1999 roku rozgrywki ekstraklasy z przewagą aż 17 punktów, wydawało się, że „Biała Gwiazda” na lata odjedzie ligowej konkurencji. Kolejny sezon pokazał jednak, że nikt trofeów drużynie z ul. Reymonta za darmo rozdawać nie będzie. Kolejnego tytułu nie było i zamiast walki o Ligę Mistrzów, trzeba było skoncentrować się na grze w Pucharze UEFA. Wiślacy znów się jednak postarali, żeby ten ich start w Europie był wspominany przez długie lata.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

Wróćmy jednak na moment do sezonu 1999/2000. Wisła wystartowała w nim bardzo dobrze. Wygrała pierwsze pięć meczów i wydawało się, że ekipa prowadzona przez Franciszka Smudę będzie mknąć po kolejny tytuł niczym pendolino, a konkurencja będzie oglądać tylko plecy wiślaków. Miało być tym łatwiej, że ukarana wykluczeniem z europejskich rozgrywek „Biała Gwiazda” mogła skoncentrować się wyłącznie na lidze. Już jednak pod koniec sierpnia w dobrze funkcjonującej maszynie zaczęło się coś psuć. Przyszły remisy z Pogonią Szczecin i Stomilem Olsztyn oraz domowa porażka z Polonią Warszawa. Trzy mecze z rzędu bez wygranej… Takie rzeczy w tamtych czasach w Wiśle nie przechodziły płazem i posadą za to zapłacił błyskawicznie Franciszek Smuda. To nie za bardzo pomogło, bo praktycznie do końca sezonu trwało przy ul. Reymonta zamieszanie z trenerami. Drużynę kolejno prowadzili: Jerzy Kowalik, Marek Kusto, Wojciech Łazarek i Adam Nawałka. Ostatecznie drużyna zakończyła sezon na drugim miejscu ze stratą aż dziewięciu punktów do mistrzowskiej Polonii Warszawa. Nie takie były plany…

Wojenny krajobraz w Sarajewie

Latem 2000 roku zespół „Białej Gwiazdy” przejął Orest Lenczyk. Przychodził do klubu z ul. Reymonta kolejny raz w swojej karierze. Start miał dobry, drużyna wygrywała w lidze, a we wstępnej rundzie Pucharu UEFA trafiła na Żeljeznicar Sarajewo, zespół absolutnie w zasięgu drużyny z Krakowa. Pierwszy mecz wyznaczono na 10 sierpnia w stolicy Bośni i Hercegowiny. Drużyny miały spotkać się na Stadionie Olimpijskim Kosevo, a nie na tym, na którym piłkarze „Żeljo” na co dzień rozgrywali swoje mecze, czyli na Grbavicy. Powód był taki, że ich macierzysty obiekt jeszcze nie doszedł do siebie po zniszczeniach wojennych. Cały ten wyjazd do Sarajewa pozostawił zresztą po sobie głównie wspomnienia miasta, które dopiero wracało do normalności po wojennej zawierusze.

- Powiem szczerze, że samego meczu w Sarajewie nawet za dobrze nie pamiętam - wspomina Maciej Żurawski. - Mam jednak przed oczami obrazki domów ze śladami po kulach, zniszczeń, jakie były widoczne prawie na każdym kroku.

Rzeczywiście, nawet okolice stadiony Grbavica, na którym wiślacy mieli przedmeczowy rozruch, sprawiały przygnębiające wrażenie. Zburzona była jeszcze część bloków mieszkalnych. O tym, że Bośnia i Hercegowina dopiero podnosiła się z ruin, przekonali się również kibice Wisły, którzy jechali na mecz z Żeljeznicarem. Mocno zdziwili się, gdy nad ranem ich autokar się zatrzymał, a wściekły kierowca uświadomił ich, że muszą nadłożyć sporo kilometrów, bo mostu, który był na mapie, po prostu nie ma… Wiele spalonych domów wokół drogi dopełniało tylko obraz tego wyjazdu.

Nieco lepiej wyglądało wtedy centrum Sarajewa, choć i w nim nie brakowało pamiątek po wojnie. Krakowskich dziennikarzy, których dość spora grupa wybrała się wtedy na ten mecz, po mieście oprowadzała Polka, mieszkająca na co dzień w Sarajewie. Jej opowieści z czasów wojny w byłej Jugosławii mroziły krew w żyłach i kazały nieco inaczej patrzeć na polską codzienność tamtych lat.

Wisła przyjechała jednak do Sarajewa przede wszystkim grać w piłkę. Trochę obawiano się Bośniaków, bo nie do końca wiedziano, czego się po nich spodziewać. Ostrożna taktyka przyniosła jednak skutek w postaci bezbramkowego remisu. Nie był to mecz, o którym opowiada się wnukom, ale krakowianie zrobili swoje. Docenić trzeba było ten remis tym bardziej, że Żeljeznicar miał więcej okazji na gole. Dobrze bronił jednak Artur Sarnat. Obie drużyny kończyły mecz w dziesiątkę. Od pierwszych minut iskrzyło bowiem między Radosławem Kałużnym i Senadem Żericiem. Koniec, końców po kolejnym starciu na początku drugiej połowy, prowadzący mecz Niemiec Franz Vack odesłał obu do szatni z czerwonymi kartkami.

Ciekawostką jest fakt, że zza bocznej linii wydarzenia na boisku oglądał zawodnik, który za kilkanaście lat stanie się jednym z ulubieńców kibiców Wisły. Piłki podawał bowiem wtedy młodziutki Semir Stilić, co wspominał, gdy już został zawodnikiem „Białej Gwiazdy”.

Dodajmy, że grupę kibiców Wisły wsparli na stadionie polscy żołnierze, stacjonujący wówczas w Bośni i Hercegowinie. Okazali się oni również pomocni dla krakowskich fanów już po zakończeniu spotkania, eskortując ich do samej granicy z Chorwacją. Obyło się już zatem bez niespodzianek, jak ta z mostem…

Spektakl jednego aktora

Na rewanż oczekiwano z niepokojem nawet nie dlatego, że obawiano się w jakiś szczególny sposób Żeljeznicara. Bardziej chodziło o to, że dosłownie kilka dni przed drugim meczem z zespołem z Sarajewa, Wisła przegrała u siebie z Pogonią Szczecin 1:2. Był zatem znak zapytania, jeśli chodzi o formę drużyny Oresta Lenczyka. W 24 min rewanżu prowadzenie dla „Białej Gwiazdy” uzyskał Tomasz Frankowski, wykorzystując sytuację sam na sam z bramkarzem.

Rywale odpowiedzieli jednak już po dziesięciu minutach za sprawą Dżelaludina Muharemovicia i zrobiło się nerwowo. Atmosferę uspokoił dopiero po przerwie Frankowski. Strzelił gole w 55 i 60 min, a gdy w 77 min z boiska wyleciał z czerwoną kartką Bulent Biscević, jasnym się stało, że nic złego w tej rywalizacji Wiśle stać się nie może. Wszyscy zdawali sobie jednak sprawę przede wszystkim z tego, że awans krakowianie zawdzięczają Frankowskiemu. „Ukłony dla Franka” - głosił tytuł w jednej z gazet po tym spotkaniu. Cieszył się też z awansu Orest Lenczyk, który chwalił swoich podopiecznych, a pytany, na kogo chciałby trafić w kolejnej rundzie, okazał się w pewien sposób wizjonerem. - 25 lat temu marzyłem o Realu. Byłem młody i zarozumiały. Obecnie w każdej rundzie są zespoły, z którymi nie ma żartów. Chciałbym trafić na drużynę, która wstrząsnęłaby Lenczykiem, Wisłą i Krakowem - powiedział wtedy trener Wisły. Jak się miało okazać, wstrząs był taki, że wspominany jest przez kibiców „Białej Gwiazdy” do dzisiaj…

Szczęśliwy finał, choć pecha miał Baszczyński

Wisła wylosowała Real Saragossa, a choć trudno było mówić, że to drużyna klasy znacznie słynniejszego imiennika z Madrytu, czy Barcelony, to jednak budziła respekt. - Nie można powiedzieć, żebyśmy się Saragossy bali, ale jednak mieliśmy świadomość, że to będzie bardzo trudna przeprawa - wspomina Żurawski. - Liga hiszpańska, to jednak liga hiszpańska i jeśli ktoś z niej awansował do europejskich pucharów, to musi być mocny. Tak sobie to tłumaczyliśmy i w pierwszym meczu bardzo boleśnie się o tym przekonaliśmy, choć zaczęło się dla nas bardzo obiecująco.

Rzeczywiście. 14 września 2000 roku, na stadionie La Romareda pierwsi do głosu doszli wiślacy, a konkretnie Radosław Kałużny, który otrzymał piłkę od Olgierda Moskalewicza i z blisko 30 metrów trafił w samo okienko. Co prawda Hiszpanie wyrównali w 31 min, gdy gola strzelił Roberto Acuna, ale remis 1:1 to wciąż był bardzo dobry wynik w kontekście rewanżu. Wszystko zawaliło się jednak po przerwie, gdy między 53 a 68 minutą Real strzelił aż trzy gole (Jose Ignacio i dwa razy Yordi). Wynik 4:1 nie pozostawiał złudzeń. Saragossa jedną nogą wydawała się być w kolejnej rundzie.
- Byliśmy wściekli, źli, nikt przecież nie lubi przegrywać tak wysoko. Trzeba im jednak oddać, że byli po prostu wyraźnie lepsi w tym meczu - tłumaczy Żurawski.

Przed rewanżem w Krakowie nastroje były kiepskie. Tym bardziej, że raptem pięć dni przed meczem z Saragossą, Wisła odpadła z Pucharu Polski potykając się już na pierwszej przeszkodzie, czyli Górniku Łęczna. Krakowianie przegrali wtedy 1:2 z drużyną, która nie występowała nawet na poziomie ekstraklasy, to jak można było myśleć o odrobieniu wysokich strat z Hiszpanami? Porażka w Łęcznej jeszcze mocniej osłabiła zatem wiarę w zespół Lenczyka przed meczem z Saragossą.

28 września 2000 roku na stadion przy ul. Reymonta pofatygowało się raptem siedem tysięcy najwierniejszych kibiców Wisły. Jeśli wśród nich byli optymiści, którzy wierzyli w odrobienie strat z pierwszego meczu, to ich nadzieje zostały mocno ograniczone już na wstępie. Już w 5 min Marcin Baszczyński tak podawał do Artura Sarnata, że trafił do swojej bramki. Cieszę na stadionie przerwał jedynie jęk rozpaczy bramkarza Wisły, który do swojego kolegi krzyknął: - Baszczu k…!

- Już przed pierwszym gwizdkiem rozmawialiśmy między sobą, żeby wyjść na boisko i po prostu pokazać się z jak najlepszej strony. Rozumowaliśmy w taki sposób, że jeśli mamy odpaść z tym Realem, to zróbmy to chociaż z twarzą. Ten początek meczu sprawił jednak, że ja osobiście poczułem, jakby koszmar z Saragossy po prostu trwał dalej. Najpierw co prawda ja miałem dobrą okazję, ale to oni strzelili gola i wydawało się, że jest po wszystkim - wspomina „Żuraw”.

Do przerwy już niewiele się działo na boisku. Niby Wisła atakowała, stwarzała jakieś tam sytuacje, ale tak naprawdę wszyscy byli przekonani, że trzeba ten mecz po prostu dograć do końca i tyle. Podobnie rozumował trener Orest Lenczyk, który w przerwie zrobił trzy zmiany. Ściągnął podstawowych piłkarzy, czyli Tomasz Kulawika, Ryszarda Czerwca i Olgierda Moskalewicza, a na boisko posłał w ich miejsce: Grzegorza Nicińskiego, Łukasza Sosina, i Kelechi Iheanacho. Później niektórzy próbowali dorabiać do tego ideologię, że tymi świetnymi roszadami szkoleniowiec odmienił losy meczu, a prawda była prozaiczna. - Trener wpuścił tę trójkę, żeby sobie mogła zagrać jeszcze w pucharach, bo bardziej myślał już o kolejnym meczu ligowym - uśmiecha się Żurawski. - Ale oni naprawdę sporo wnieśli do naszej gry i pomogli w tym awansie.

W 51 min jeden z tych, którzy pojawili się na boisku po przerwie, czyli Iheanacho próbował dośrodkować. Piłka zeszła mu jednak z buta w taki sposób, że mimo rozpaczliwej interwencji bramkarza, przekroczyła linię bramkową. - Co sobie pomyślałem po tym golu? Że może przynajmniej nie przegramy i jakoś godnie pożegnamy się z Pucharem UEFA. Gdy jednak kilka minut później na 2:1 trafił „Franek”, zaczęliśmy wierzyć, że tutaj może wydarzyć się coś wyjątkowego. Ten gol był już jak iskra, która na dobre rozpaliła nadzieję - wspomina Żurawski. Dodaje również: - Tak jak my rośliśmy z każdą minutą, zaczęliśmy łapać wiatr w żagle, tak Hiszpanie praktycznie stanęli. Jeśli człowiek układa sobie w głowie, że jest już po wszystkim, że wygrał mecz, to trudno jest nagle od tak przełączyć się i wrócić do normalnego grania. Bramka „Franka”, później trafienie Kazia Moskala - to wszystko spowodowało, że nasi przeciwnicy byli już „ugotowani”.

Rzeczywiście. Tak jak po pierwszej połowie mało kto na stadionie i przed telewizorami wierzył, że Wisła jest w stanie odrobić jeszcze straty i odwrócić losy tej rywalizacji, tak po potężnym strzale Moskala i prowadzeniu „Białej Gwiazdy” 3:1, trudno było znaleźć kogoś, kto nie miałby nadziei, że krakowianie mogą jednak dokonać tej trudnej sztuki. Tym bardziej, że wspomniany Moskal gola strzelił w 61 min. Na zdobycie jeszcze jednej bramki i doprowadzenie do dogrywki było mnóstwo czasu. Udało się jednak dopiero na dwie minuty przed końcem regulaminowego czasu gry, gdy niezawodny Frankowski wepchnął piłkę do siatki.

Dogrywka nie przyniosła rozstrzygnięcia, pozostały zatem rzuty karne. A w nich również nie brakowało emocji. Rozpoczął pewnym strzałem Maciej Żurawski, a później nie pomylili się kolejno: Santiago Aragon, Marek Zając, Roberto Acuna i Arkadiusz Głowacki. Było 3:2 dla Wisły, gdy Artur Sarnat zatrzymał Juanele. Problem w tym, że chwilę później na miano prawdziwego pechowca meczu zapracował Marcin Baszczyński, który do samobójczej bramki dorzucił jeszcze niewykorzystaną „jedenastkę”. Miał jednak „Baszczu” w tym w wszystkim szczęście, bo choć swoje karne wykorzystali po nim Yordi i Frankowski, to przestrzelił Jose Ignacio i awans Wisły stał się faktem. „Biała Gwiazda” stała się też pierwszym polskim klubem, który z europejskich pucharów wyeliminował hiszpański.

- Radość była oczywiście wielka - wspomina Maciej Żurawski. - Było też trochę żartów z „Baszcza”, bo też w tamtej szatni szydera była na porządku dziennym. Tak naprawdę cieszyliśmy się jednak przede wszystkim z awansu. Jak często wtedy bywało, zaskoczył nas trener Orest Lenczyk, który wszedł do szatni, popatrzył na nas i powiedział: - Skoro nawarzyliście piwa, to teraz będziecie musieli je wypić…

„Smoki” nie do przejścia

Nagrodą dla Wisły za wyeliminowanie Realu Saragossa był dwumecz z FC Porto. Firmą uznaną w Europie, która wówczas powoli sposobiła się do wielkich triumfów z wygraniem Pucharu UEFA i Ligi Mistrzów włącznie. W 2000 roku „Smoków” nie prowadził jednak jeszcze Jose Mourinho, a Fernando Santos.

Pierwszy mecz zaplanowano w Krakowie, a Orest Lenczyk, jak to on, zaskoczył składem, sadzając na ławce najlepszego wówczas snajpera Wisły Tomasza Frankowskiego, a także Macieja Żurawskiego. - Trener miał taką teorię, że jeśli zawodnik rozegrał super mecz, to drugiego na pewno nie zagra tak dobrze. Może stąd się wzięło to, że posadził na ławce „Franka”, który w dwóch wcześniejszych meczach w pucharach, rozgrywanych w Krakowie, strzelił najpierw trzy, a później dwie bramki - nawet dzisiaj zastanawia się Żurawski.

Powody swojej decyzji Lenczyk zdradził wtedy na pomeczowej konferencji prasowej: - Dwa tygodnie temu sobie wykombinowałem, że Tomek Frankowski wejdzie w drugiej połowie i pokaże jak się w piłkę gra…

„Franek” rzeczywiście na boisku się pojawił, ale gola nie strzelił. Zresztą nikt tego nie zrobił, co z kolei Lenczyk podsumował w następujący sposób: - Gdybym przed meczem miał wynik 0:0, to byłbym zadowolony, bo jest to rezultat najlepszy z remisowych. Natomiast po meczu mogę powiedzieć, że nie przegraliśmy i bardzo zależało mi na tym, żeby nie stracić bramki, licząc, że uda nam się coś strzelić w Porto.

Niestety, te ostatnie przewidywania szkoleniowca „Białej Gwiazdy” nie sprawdziły się. W Portugalii Wisła nie miała bowiem nic do powiedzenia. Już w 5 min Artura Sarnata pokonał Pena, a po przerwie gole dorzucili jeszcze ponownie Pena oraz Alejniczew. Wynik 3:0 był najmniejszym wymiarem kary.

- Byli od nas wyraźnie lepsi, nie ma co kryć - mówi dzisiaj Żurawski. - Z obu tych meczów pamiętam, że Porto było znakomicie poukładaną taktycznie drużyną. Mieli świetny środek pola, gdzie już wtedy brylował Deco. Prawda jest taka, że nie mieliśmy z nimi większych szans. U nas, przy padającym deszczu, trudnych warunkach, jeszcze jakoś to wyglądało, ale w Porto boisko był po prostu świetne. Mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że jedno z najlepszych, na jakich grałem w całej swojej karierze piłkarskiej. I Portugalczycy pokazali na nim pełnię swoich możliwości w rewanżu z nami. Przegrać z tak dobrą drużyną to nie był jednak na pewno wstyd.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Wisła Kraków i europejskie puchary. Cud na Wisłą, czyli jak „Biała Gwiazda” pokonała Real Saragossa - Gazeta Krakowska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24