Wisła Kraków i europejskie puchary. Jak chłopak z Krakowa postraszył słynną Barcelonę

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Grzegorz Pater przed chwilą strzelił jedną z bramek dla Wisły w meczu z Barceloną w 2001 roku
Grzegorz Pater przed chwilą strzelił jedną z bramek dla Wisły w meczu z Barceloną w 2001 roku historiawisly.pl/archiwum TSW
W 2001 roku Wisła Kraków zdobyła pod wodzą Adama Nawałki tytuł mistrza Polski. Duży wkład w ten tytuł miał również Orest Lenczyk, który prowadził „Białą Gwiazdę” przez większość sezonu. Zdobycie tytułu oznaczało, że krakowianie pierwszy raz od momentu, gdy klub przejęła Tele-Fonika mogli przystąpić do eliminacji Ligi Mistrzów. Jak się miało okazać, los sprawił, że pod Wawelem w sezonie 2001/2002 zjawiły się aż dwie drużyny, które w przeszłości zdobywały Puchar Europy. Równie dużo, co o wielkich gwiazdach światowego futbolu, jakie zawitały pod Wawel latem 2001 roku, mówiło się również o skromnym chłopaku z Krakowa, który rozegrał mecz do dzisiaj wspominany przez wielu. Ten chłopak nazywał się Grzegorz Pater.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

Zanim przejdziemy do wydarzeń z lata i jesieni 2001 roku, warto poświęcić kilka zdań temu, jak wychowanek Wisły w ogóle do niej trafił. Przypadek jest o tyle ciekawy, że obrazuje, jak to w Krakowie wyglądało przez dziesięciolecia. Młodsi kibice nie mają prawa tego pamiętać, ale przez lata organizowano tzw. turnieje dzikich drużyn. W skrócie wyglądało to tak, że wystarczyło, żeby paczka kumpli z jednego osiedla się skrzyknęła i już mogła zgłaszać akces do takiej rywalizacji. A że wtedy boiska tętniły życiem od rana do wieczora, to o adeptów futbolu trudno na nich nie było. Turnieje dzikich drużyn były też świetną okazją, żeby takie piłkarskie perełki wyławiać i ściągać do klubów. W połowie lat 80-tych w takim turnieju wzięła również udział ekipa z os. Piastów w Nowej Hucie. Zaprezentowała się na tyle dobrze, że pracujący wówczas z młodzieżą w Wiśle trener Wiesław Lendzion zaproponował chłopakom regularne treningi. W tej grupie znaleźli się m.in. bracia Paterowie - Grzegorz i o rok młodszy Marcin.

- Rzeczywiście tak było, że do Wisły trafiliśmy całą paczką dzięki zaproszeniu trenera - wspomina dzisiaj Grzegorz Pater. - Później przed dobre kilka lat trenowaliśmy i graliśmy w grupach młodzieżowych „Białej Gwiazdy”.

Warto w tym miejscu dodać, że z całej ekipy tylko „Grzela” zrobił prawdziwą karierę. W pierwszym zespole okazję miał jeszcze zagrać jego brat, ale później jego piłkarskie losy nie potoczyły się już tak dobrze, jak w przypadku Grzegorza.

A ten szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie Wisły i nie stracił go nawet wtedy, gdy przy ul. Reymonta pojawiły się duże pieniądze wraz z Tele-Foniką. Znalazł się bowiem w wąskiej grupie zawodników ze starego składu, którzy potrafili skutecznie powalczyć o swoje miejsce. W tym gronie prócz Patera byli choćby tacy gracze jak: Tomasz Kulawik, Artur Sarnat czy Bogdan Zając, a przez moment również Jacek Matyja.

Łatwy awans z mistrzem Łotwy

Gdy latem 2001 roku Wisła przystępowała do eliminacji Ligi Mistrzów, Grzegorz Pater mógł się czuć pewnie w drużynie. W II rundzie eliminacyjnej, od której wiślacy rozpoczynali rywalizację, los przydzielił im Skonto Ryga. Faworytem w tej konfrontacji był mistrz Polski, ale pod Wawelem nikt nie miał zamiaru lekceważyć Łotyszy.
- Czuliśmy się mocni, ale też tak do końca nie wiedzieliśmy, jaką wartość przedstawia Skonto - mówi Grzegorz Pater. - To była nieco inna sytuacja niż w lidze, gdzie znaliśmy wszystkich rywali bardzo dobrze i świetnie orientowaliśmy się, że z jedną drużyną może być o punkty trudniej, a z inną łatwiej. Potraktowaliśmy Skonto bardzo poważnie, ale nie mieliśmy zbyt dużych problemów, żeby ich pokonać.

Rzeczywiście, Wisła okazała się lepszą drużyną, szczególnie jeśli chodzi o wyszkolenie techniczne. Już w pierwszym meczu, rozegranym w Rydze, widać było tę różnicę jak na dłoni. „Biała Gwiazda” od początku kontrolowała przebieg gry, ale raziła nieskutecznością. Gospodarze jedynie pod koniec pierwszej części zagrozili kilka razy bramce Artura Sarnata, ale ten spisywał się bardzo dobrze. Druga część szybko przyniosła prowadzenie Wiśle, bo w 48 min gola strzelił po dośrodkowaniu z rzutu rożnego Arkadiusz Głowacki - akurat w tym meczu występujący w roli bocznego obrońcy.

Wiślacy poczuli się pewnie, chyba nawet zbyt mocno, bo w 77 gola dla Skonto strzelił Gruzin Levan Korgalidze. Ostatnie słowo należało jednak do „Białej Gwiazdy”. Rzut karny wywalczył Tomasz Frankowski, a do siatki z jedenastu metrów trafił w 80 min Maciej Żurawski. Wygrana 2:1 sprawiła, że w Krakowie już można było powoli szykować się na mecze z Barceloną. O tym, że to właśnie ona będzie rywalem „Białej Gwiazdy” w kolejnej rundzie, wiadomo było bowiem już wcześniej. Zanim jednak do Krakowa zjechała Duma Katalonii, trzeba było rozegrać jeszcze rewanż ze Skonto. Spotkanie z 1 sierpnia 2001 roku nie zaliczało się do tych, które wspomina się latami. W słonecznej pogodzie mecz ciągnął się jak brazylijski serial, wiślacy wyraźnie grali tak, żeby spokojnie doczołgać się do końcowego gwizdka. Awans przypieczętował Maciej Żurawski golem w 86 min, a pomeczowe tytuły jasno wskazywały, jakie to było „widowisko”. „Doczłapali do Barcelony” donosiła „Gazeta Krakowska”. „Smudny awans” wtórował serwis wislakrakow.com

Gol za gol, czyli dreszczowiec Wisły z Barceloną

O Skonto szybko jednak zapomniano, bo już tydzień później w Krakowie szykował się prawdziwy zlot piłkarskich gwiazd. Barcelona, prowadzona wówczas przez Carlesa Rexacha zjawiła się w Polsce w naprawdę mocnym zestawieniu. Zabrakło tylko młodziutkiego wówczas Javiera Savioli, który dostał pozwolenie na wyjazd do domu, gdzie ciężko chorował jego ojciec. Katalończycy byli wówczas w okresie przygotowawczym. Mecz z Wisłą dzieliły dwa przedsezonowe zgrupowania - w Szwajcarii i Anglii.

Przyjazd takich piłkarzy jak Patrick Kluivert, Rivaldo czy Luis Enrique wywołał w Krakowie prawdziwą ekscytację. Zdziwienie gości musiał natomiast wywołać wygląd stadionu Wisły, który - nie ma co tego ukrywać - mocno odbiegał wówczas od europejskich standardów. Plotka głosiła nawet, że Katalończycy po tym, jak przyjechali na przedmeczowy rozruch, mieli się dopytywać, czy to czasem nie boisko treningowe i gdzie jest obiekt, na którym mają grać mecz… Te pogłoski dementuje jednak ówczesny kierownik Wisły Marek Konieczny, który miał bezpośredni kontakt z gośćmi: - Tak nie mówili, ale wiadomo, jak wyglądał wtedy nasz stadion… Ekipa Barcelony zachowywała się jednak w pełni profesjonalnie. Pewnie, że oni na co dzień grali w innych warunkach, ale z tego, co pamiętam, to koncentrowali się przede wszystkim na meczu, a nie na całej jego otoczce.

Warto też dodać, że piłkarze Barcelony zachowywali się też bardzo w porządku w stosunku do kibiców. Na lotnisku w Balicach chętnie rozdawali autografy, a klub przekazał też kilka koszulek na licytację dla powodzian.

Wisła oczywiście wyglądała przy Barcelonie wtedy ubogo, ale krakowianie nie mieli zamiaru wywieszać białej flagi już przed pierwszym gwizdkiem. - Gdy dowiedzieliśmy się, że przyjdzie nam grać z Barceloną, oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że awans jest mało realny - nie kryje Pater. - Z drugiej strony rozmawialiśmy między sobą, że o grze z takimi rywalami człowiek marzy, chce się na ich tle sprawdzić i tak naprawdę nie ma nic do stracenia. Podeszliśmy zatem do tego w taki sposób, że wychodzimy na boisko i staramy się po prostu zagrać jak najlepiej.

Fason zachowywał w tym wszystkim Franciszek Smuda. Pytany, jak wyglądała odprawa, Pater wspomina z uśmiechem: - Wiadomo, jaki jest trener Smuda. Wiedział doskonale z kim gramy, ale nie pokazał tego po sobie. Robił wszystko, żebyśmy nie wyszli na boisko na miękkich nogach. Oczywiście pojawiły się teksty, że to tacy sami ludzie, jak my i że piją taką samą wodę.

Co by Franciszek Smuda do swoich podopiecznych wtedy nie powiedział, to chyba sam nie przypuszczał, że jego piłkarze rzeczywiście nie przestraszą się rywala i rozegrają jeden z najbardziej fascynujących meczów w historii startów w europejskich pucharach. Wisła od początku grała bez kompleksów, a w 23 min przeprowadziła akcję, po której ręce same składały się do oklasków. Tomasz Frankowski z Olgierdem Moskalewiczem wprost „rozklepali” rywali na lewym skrzydle. W końców „Olo” dośrodkował w pole karne, a tutaj zupełnie niepilnowany Pater strzałem głową zaskoczył zupełnie Roberto Bonano. Zabawa tak naprawdę dopiero jednak się zaczynała...

W 30 min Kluivert został podcięty w polu karnym przez Bogdana Zająca i prowadzący mecz Norweg Rune Pedersen wskazał na jedenasty metr. Po chwili Rivaldo zamienił rzut karny na gola i było 1:1. Nie wybrzmiał jednak jeszcze głos z przeciągłym „gooool” hiszpańskich komentatorów, gdy Wisła znów prowadziła, a akcja na 2:1 wyglądała bliźniaczo, jak gol na 1:0. Zmienił się tylko asystent, bo tym razem z lewej strony dośrodkował Kamil Kosowski. Egzekutor był już ten sam, bo Grzegorz Pater znowu dostawił głowę i znowu dał prowadzenie „Białej Gwieździe”.

- Ten mecz, te dwie bramki, to rzeczywiście jest coś, co chyba kibice najbardziej pamiętają jeśli chodzi o moją osobę - nie kryje „Grzela”. - Nawet teraz, po tylu latach zdarza mi się, że jeśli ktoś mnie rozpozna, to wspomina właśnie spotkanie z Barceloną. Tyle lat grałem w Wiśle, zdobyłem trochę tytułów, a jednak ludzie szczególnie pamiętają ten jeden mecz. Cóż, nie będę krył, że dla mnie to też była satysfakcja strzelić gole takiemu rywalowi, a choć przegraliśmy, to jednak miło wspominam tamto spotkanie.

Rzeczywiście Wisła przegrała 3:4, ale zanim Barcelona strzeliła w drugiej połowie dwa gole za sprawą Kluiverta i Rivaldo, przed przerwą padły jeszcze dwa inne, bo na trafienie Patera odpowiedział - przyznajmy to - piłkarz meczu czyli Rivaldo. Ostatnie słowo w pierwszej połowie należało jednak do wiślaków. Z dystansu uderzył Moskalewicz, a Frankowski zachował się jak prawdziwy lis pola karnego i skutecznie dobił strzał kolegi. Po przerwie marzenia wiślaków o sprawieniu sensacji jednak się skończyły, bo klasę pokazali wspomniani Holender i Brazylijczyk.

Artur Sarnat, bohater rewanżu

Przed rewanżem mało kto wierzył, że Wisła będzie w stanie cokolwiek ugrać na Camp Nou. Sam jednak wyjazd na ten stadion pozostawił dużo wspomnień wśród krakowian. - Ten stadion robi ogromne wrażenie. Może on nie jest najnowocześniejszy, ale jego wielkość, historia przytłaczają - wspomina Pater.

„Biała Gwiazda” pojechała tam jednak przede wszystkim grać w piłkę. Krakowianie już wiedzieli, że marzenia o Lidze Mistrzów muszą odłożyć na kolejne lata, ale chcieli przynajmniej zaprezentować się z jak najlepszej strony. Inna sprawa, że rywale musieli zrobić duże wrażenie na trenerze Franciszku Smudzie. To nie był szkoleniowiec, który bałby się pierwszej lepszej drużyny. W Barcelonie było jednak nieco inaczej. - Widziałem trenera Smudę w wielu sytuacjach. Najczęściej machał ręką i kazał grać swoim drużynom to, co zwykle - mówi Marek Konieczny. - A w Barcelonie chyba pierwszy raz zawodnicy usłyszeli, że mają się trzymać swojej połowy i bronić z całych sił. „Franz” chyba bał się, żeby tam do kompromitacji nie doszło.

Wisła była w tym meczu tylko tłem dla Barcelony, ale do kompromitacji rzeczywiście nie doszło, bo świetny mecz rozegrał Artur Sarnat. - To prawda, za bardzo to my Artkowi w tym meczu nie pomagaliśmy - przyznaje Pater. - Sunął atak za atakiem, ale dzięki naszemu bramkarzowi długo się trzymaliśmy. Dopiero w drugiej połowie Luis Enrique strzelił jedynego gola i skończyło się na w sumie honorowej porażce 0:1.

W Splicie grali do końca, nawet w dziesiątkę...

Pożegnanie z Ligą Mistrzów nastąpiło zatem już na etapie eliminacji, ale nie był to koniec przygody wiślaków z Europą. Krakowianie przeszli bowiem do Pucharu UEFA, a tam na nich czekał bardzo solidny Hajduk Split. Pierwszy mecz zaplanowano na 13 września w Chorwacji. Dwa dni wcześniej doszło jednak do zamachów w Stanach Zjednoczonych, m.in. na World Trade Center w Nowym Jorku i UEFA w geście solidarności z ofiarami przełożyła pucharowe mecze. Krakowianie dowiedzieli się o tym, gdy już byli gotowi, by wsiąść do autokaru, który miał ich zawieźć na lotnisko w Pyrzowicach, skąd tym razem mieli udać się na pucharową eskapadę. Ostatecznie trzeba było ją przesunąć o tydzień.

Wisła wylądowała w Splicie 19 września, ale i tutaj nie obyło się bez niespodzianek. Przejazd do malowniczego hotelu „Jadran” był utrudniony w związku z blokadą miasta przez policję. A wszystko w związku z napadem na miejscową pocztę. W końcu jednak dotarli na miejsce, a wieczorem mogli już trenować na stadionie „Poljud”. Na tamte lata obiekt Hajduka wśród gości z Polski budził spore wrażenie, bo takich stadionów w Polsce próżno było szukać. Malowniczo położony obiekt o pojemności ponad 30 tysięcy widzów prezentował się o wiele, wiele lepiej niż ówczesny stadion Wisły. Nic zatem dziwnego, że krakowianie aż palili się do gry. Marcin Baszczyński zapowiadał np. na łamach „Gazety Krakowskiej”: - Przed nikim nie „pęknę”. Będę „orał” od pierwszego do ostatniego gwizdka sędziego. To dla mnie ogromna szansa...

„Baszczu” jeszcze nie wiedział, na jakiej pozycji zagra, bo ktoś miał zastąpić pauzującego za kartki Arkadiusza Głowackiego. Ostatecznie Smuda zdecydował się ustawić Baszczyńskiego na środku obrony, a na jej prawą flankę - co było niespodzianką - wystawił młodziutkiego wtedy, bo zaledwie 18-letniego Kamila Kuzerę. Młokos dał radę, zagrał naprawdę dobry mecz i wydawało się wtedy, że przed nim duża kariera.

- Dla nas to nie było specjalne zaskoczenie - wspomina Pater. - „Kuzi”, bracia Brożkowie, Łukasz Nawotczyński, Paweł Strąk - Wisła miała w tamtych latach naprawdę sporo zdolnej młodzieży. Chłopaki grali bez kompleksów, z dobrej strony pokazywali się na treningach, więc później dostawali szansę w lidze, czy tak jak Kuzera w pucharach.

Zanim mecz w Splicie się zaczął, doszło do zgrzytu. UEFA zarządziła bowiem minutę ciszy dla uczczenia ofiar zamachów w Stanach Zjednoczonych. Na „Poljud” ciszy jednak nie było. Najpierw rozległy się gwizdy, a później głośne skandowanie: „Vukovar, Vukovar!!!” - Gdy nas mordowali, świat milczał - tłumaczyli taką reakcję chorwaccy dziennikarzy swoim polskim kolegom. Cóż, od wojny na Bałkanach nie minęło wtedy jeszcze dużo czasu, a rany wciąż były otwarte.

Polityka szybko zeszła jednak na dalszy plan, bo na boisku zaczął się naprawdę bardzo dobry mecz. Hajduk, choć w swojej historii miewał lepsze drużyny od tej z 2001 roku, to jednak kilka nazwisk piłkarzy, którzy wtedy grali w ekipie ze Splitu, nawet dzisiaj jest znana szerszemu gronu kibiców. Wystarczy wymienić. W bramce stał Stipe Pletikosa, w pomocy brylował Dario Srna, a w ataku błyszczał Zvonimir Deranja. I właśnie ten ostatni w 22 min popisał się świetną techniką, gdy w pojedynkę ograł najpierw Kazimierza Moskala, następnie Grzegorza Kaliciaka i Marcina Baszczyńskiego, by ostatecznie strzelić do siatki między nogami Artura Sarnata.

Prawdziwe emocje w tym meczu zaczęły się jednak po przerwie. Najpierw wyrównała Wisła, gdy po kapitalnym, prostopadłym podaniu Ryszarda Czerwca oko w oko z Pletikosą znalazł się Maciej Żurawski i strzelił między jego nogami. „Biała Gwiazda” zdawała się w pełni przejmować kontrolę nad meczem. W 57 min była bliska objęcia prowadzenia, gdy po uderzeniu Macieja Żurawskiego piłka wylądowała na słupku.

W 73 min sprawy jednak się skomplikowały, bo za uderzenie Srdana Andricia z boiska wyleciał Kamil Kosowski. Hajduk ruszył do ataków, a końcówka meczu rozgrzała publiczność do czerwoności. W 88 min kapitalnym uderzeniem z rzutu wolnego popisał się Dario Srna. Strzelał z ok. 25 metrów, nad murem. Artur Sarnat mógł tylko przyglądać się, jak piłka wpada do siatki.

Wisła grała w dziesiątkę i miała w sumie niezły wynik, jak na wyjazdowe spotkanie. To była jednak drużyna, która nie poddawała się i tak samo było w tym spotkaniu. W trzeciej doliczonej minucie z rzutu wolnego dośrodkował Mirosław Szymkowiak, w polu karnym podawał Marek Zając, a z najbliższej odległości do siatki trafił Olgierd Moskalewicz. Bardzo dobry wynik, jakim był remis 2:2, stał się faktem.
- To, że wyrównaliśmy w ostatnich sekundach, to nie jest tylko nasze szczęście, ale i wyraz tego, że w drugiej części byliśmy lepsi - podsumował trener Franciszek Smuda. Opiekun Hajduka Nenad Gracan nie robił sobie natomiast wielkich nadziei przed rewanżem. - W Krakowie mamy raczej ograniczone szanse - stwierdził i jak się miało okazać, wiedział co mówi…

Przed rewanżem w Krakowie wiślacy trenowali na stadionie... Wawelu. Sen z powiek trenera Franciszka Smudy spędzały problemy kadrowe. Grać nie mógł zawieszony Kamil Kosowski, a także kontuzjowani Ryszard Czerwiec i Grzegorz Kaliciak. Rywale ustami Nenada Gracana zapowiadali walkę i wierzyli, że będą mieć więcej szczęścia niż w Splicie. Nie mieli… Już w 22 min Grzegorz Pater dzięki swojej nieustępliwości nieco przypadkowo, ale jednak dokładnie podał do Tomasza Frankowskiego w pole karne, a ten spokojnie kopnął piłkę do siatki.
- Z tego meczu zapamiętam przede wszystkim awans do drugiej rundy - mówił później Tomasz Frankowski. - Wszystko inne blednie wobec tego faktu. Strzeliłem gola w dużej mierze dzięki zaangażowaniu Grześka Patera. Do końca walczył o piłkę przed polem karnym i wreszcie trafiła ona do mnie. Ja zaś zachowałem się tak, jak powinienem.

Gol był o tyle ważny, że wcześniej to Hajduk sprawiał lepsze wrażenie, miał kilka sytuacji, ale brakowało Chorwatom wykończenia. Za to później nie brakowało im agresji w grze i to tej źle pojmowanej, za co w drugiej połowie zapłacił Hrvoje Vejić, który wyleciał z boiska z czerwoną kartką. Żale, jakie po końcowym gwizdku wylewał Dario Srna, sugerujący, jakoby grecki arbiter George Borovilos sprzyjał wiślakom, na nikim wrażenia nie zrobiły. Dalej grała Wisła, na którą w kolejnej rundzie czekał już sam Inter Mediolan.

Żal za San Siro i gol ze spalonego

„Nerazzurri” w tamtych latach nie przeżywali jednego z najlepszych okresów w historii klubu, ale jednak Inter to Inter. Tym bardziej, jeśli w składzie miał takich zawodników, jak choćby: Francesco Toldo, Ivan Cordoba, Cristian Zanetti, Clarence Seedorf, Christian Vieri czy przede wszystkim Ronaldo. Ten ostatni przeciwko Wiśle jednak nie zagrał, był po ciężkiej kontuzji, ale siedział na ławce rezerwowych. Wiślacy mogli żałować tylko jednego, że nie będzie im po Camp Nou zagrać na kolejnym wielkim, europejskim stadionie, czyli San Siro. Wszystko dlatego, że Inter za ekscesy swoich kibiców musiał w związku z karą UEFA grać poza macierzystym obiektem.
- Bardzo tego żałowaliśmy, bo jednak San Siro to San Siro - mówi Grzegorz Pater. - Ja osobiście zawsze marzyłem, żeby zagrać na trzech stadionach, Camp Nou, San Siro i Old Trafford. Udało się wystąpić tylko na pierwszym z nich.

Stadion im. Nereo Rocco w Trieście wypełnił się 10-tysięczną publicznością, a Wisła długo trzymała się dzielnie. Decydującym moment nadszedł w 60 min i to niestety, przy znacznej pomocy irlandzkiego sędziego Leslie Irvine’a. - Pamiętam, że bramkę strzelił wtedy Mohammed Kallon, ale nawet z boiska widać było, że zrobił to ze spalonego. Do dzisiaj nie rozumiem, jak sędziowie mogli uznać tego gola - kręci głową Pater. Dodajmy, że Kallon dobijał strzał Adriano i rzeczywiście, w momencie gdy ten pierwszy uderzał piłkę, był dobry metr na ofsajdzie, co widać jeszcze dzisiaj, jeśli poszukać skrótu tego spotkania w internecie. Cóż, strata tego gola na tyle podcięła skrzydła wiślakom, że trzy minuty później stracili kolejnego. I znów trafił do siatki Artura Sarnata Kallon. Tym razem efektownym uderzeniem z przewrotki.

Mimo niekorzystnego obrotu sprawy i porażki 0:2, do rewanżu wiślacy podeszli z nadziejami na odrobienie strat. - Mimo wszystko Inter nie był wtedy tak mocny, jak Barcelona, z którą graliśmy niewiele wcześniej. Dlatego naprawdę wierzyliśmy, że możemy ich przejść - wspomina Pater.

O tym, że nie były to nadzieje pozbawione podstaw, kibice przekonali się już w 4 min, gdy po świetnej akcji w trójkącie Olgierd Moskalewicz, Tomasz Frankowski, Maciej Żurawski, ten ostatni znalazł się w sytuacji sam na sam z Alberto Fontaną i pokonał bramkarza Interu. Na odrobienie strat było zatem mnóstwo czasu. I Wisła tego dnia zrobiła naprawdę dużo, żeby przejść utytułowanego rywala. Zabrakło tylko szczęścia, jak choćby po pięknym strzale Mirosława Szymkowiaka z rzutu wolnego, gdy piłka wylądowała na poprzeczce, a Tomasz Frankowski z bliska dobijał nad nią.

Znamienna była ocena tego spotkania już po końcowym gwizdku przez Marcina Baszczyńskiego, który powiedział: - To była konkretna szarpanina. Plucie, kopanie, łapanie za koszulki, czyli zestaw umiejętności włoskich drużyn. Dostałem w zęby od Adriano, ale jakoś udało się go poskromić. Jaka jest różnica między Barceloną a Interem? Gdy była tu Barcelona, to Rivaldo od razu rzucał się w oczy. Tymczasem w gronie piłkarzy Interu nie ma takiej gwiazdy. No, może Ronaldo, ale on przesiedział mecz na ławce.

Wiślakom pozostały wspomnienia z w sumie niezłej europejskiej jesieni 2001 roku. To naprawdę była drużyna, która potrafiła podjąć walkę z najlepszymi zespołami. Grzegorz Pater wspomina tamten zespół z dużym sentymentem. - Byliśmy jak kompania braci - uśmiecha się „Grzela. - Nie było tak, że przyjeżdżało się na trening pięć minut przed nim, a do domu zmykało pięć minut po. My żyliśmy tym, co dzieje się w klubie, ale również prywatnie spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Znały się nasze rodziny. Dzięki temu rodziła się między nami taka prawdziwa więź, która dawała efekty na boisku, bo jeden szedł w ogień za drugiego. Te przyjaźnie przetrwały zresztą do dzisiaj. Bo choć minęło od tamtych czasów wiele lat, to przecież czasami się spotykamy, wielu z nas gra choćby w oldbojach Wisły, a ten klub wciąż jest bardzo bliski naszym sercom. Żyjemy tym, co się w nim dzieje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Wisła Kraków i europejskie puchary. Jak chłopak z Krakowa postraszył słynną Barcelonę - Gazeta Krakowska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24