Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wisła Kraków i europejskie puchary. Koniec epoki, czyli zmierzch drużyny zmarnowanych szans

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Fragment meczu z Fortuną Sittard w Krakowie. Piłkarze Wisły na zdjęciu od lewej: Michał Wróbel, Adam Nawałka, Marek Motyka, Krzysztof Budka (nieco z tyłu), Marek Świerczewski i Janusz Krupiński
Fragment meczu z Fortuną Sittard w Krakowie. Piłkarze Wisły na zdjęciu od lewej: Michał Wróbel, Adam Nawałka, Marek Motyka, Krzysztof Budka (nieco z tyłu), Marek Świerczewski i Janusz Krupiński historiawisly.pl
W pierwszej połowie lat 80-tych XX wieku Wisła Kraków dwa razy zagrała w europejskich pucharach. Te dwa starty przyniosły jednak więcej rozczarowań niż satysfakcji. Drużyna wiślackich dzieci, które miały zawojować polską ligę i Europę tak naprawdę kończyła swój żywot, z roku na rok prezentując się coraz gorzej i coraz mocniej pracując na miano drużyny, która zmarnowała swoją wielką szansę. Zanim jednak nastąpił ostateczny upadek tego pokolenia piłkarzy „Białej Gwiazdy”, jeszcze spróbowali swoich sił na międzynarodowej arenie.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

Sezon 1980/81 przyniósł Wiśle ostatni już w latach 80. skuteczny szturm na czołówkę ligowej tabeli. Udany z dzisiejszej perspektywy, bo wiosną 1981 wicemistrzostwo Polski pod wodzą trenera Lucjana Franczaka przyjęto jednak jako porażkę. Wszyscy w Krakowie ostrzyli sobie wszak apetyty na mistrzowski tytuł. O dwa punkty lepszy okazał się jednak łódzki Widzew. Drugie miejsce dało Wiśle przepustkę do Pucharu UEFA, a tutaj los okazał się przewrotny, bo przydzielił „Białej Gwieździe” starych, dobrych znajomych z Malmoe.

Przez dwa lata, jakie dzieliły oba zespoły od wcześniejszej konfrontacji w Pucharze Europy, trochę się zmieniło. Mówiąc wprost, obie ekipy były po prostu słabsze. W Krakowie i tak liczono jednak na udany rewanż za 1979 rok. Jak się miało okazać, zupełnie bezpodstawnie. Tym razem pierwszy mecz rozegrano w Szwecji, ale było to spotkanie, o którym wiślacy chcieliby zapewne zapomnieć, jak najszybciej. Zagrali fatalnie. Porażka 0:2 po golach Bjorna Nilssona i Jana-Olova Kinnvalla to był najmniejszy wymiar kary. Paradoksalnie jednak taki wynik pozwalał krakowianom mieć jeszcze nadzieję, że wszystko uda się odwrócić na stadionie przy ul. Reymonta.

I początek rewanżu, który rozegrano 30 września 1981 roku, zdawał się potwierdzać tę tezę. Wiślacy ostro ruszyli na rywali i potrzebowali zaledwie pięciu minut, żeby uzyskać prowadzenie po strzale Zdzisława Kapki. Im dłużej jednak trwał ten mecz, tym krakowianie prezentowali się coraz gorzej, a Szwedzi wprost przeciwnie. Jeśli ok. 30 tysięcy widzów miało nadzieję, że przerwa przyniesie odmianę w grze Wisły, to szybko musieli je porzucić. W 51 min wyrównał Anders Palmer, a w 59 Robert Prytz dał prowadzenie Malmoe. Jasnym stało się, że „Biała Gwiazda” kolejny raz będzie musiała uznać wyższość szwedzkiej ekipy. Gol Nilssona na 3:1 tylko przypieczętował sprawę. Wisła pierwszy raz w historii odpadła z europejskich pucharów już na pierwszej przeszkodzie. Szybko zapłacił za to posadą trener Lucjan Franczak. Miesiąc później prezesem przestał być Zbigniew Jabłoński, co dla klubu miało mieć o wiele większe konsekwencje niż porażka z Malmoe.

- Nawet nie ma co wspominać tych naszych meczów z Malmoe - mówi dzisiaj Andrzej Iwan. - U nich nawet sztycha nie zrobiliśmy, u nas tylko do pewnego momentu mogliśmy mieć nadzieję na cokolwiek, ale prawda jest taka, że przegraliśmy tę rywalizację w pełni zasłużenie.

Na kim Wisła Kraków może w lecie zarobić najwięcej? W GALERII przedstawiamy aktualną wycenę piłkarzy według portalu transfermarkt.pl

Wisła Kraków. Przecena w dobie koronawirusa. Sprawdź, którzy...

Fortuna, która nie sprzyjała Wiśle

W kolejnych latach Wisła w lidze spisywała się coraz gorzej. Lata 1982 i 1983 krakowianie kończyli w środku tabeli i byli drużyną, która - jeśli się chciało piłkarzom - potrafiła grać wręcz spektakularne mecze, by wspomnieć spotkania z czerwca 1983 roku, gdy „Biała Gwiazda” najpierw zdemolowała kroczącego po mistrzostwo Polski Lecha Poznań 6:0, a następnie rozegrała świetne spotkanie z Legią Warszawa, przez wielu określane, jako mecz dekady w polskiej lidze, który krakowianie wygrali 4:3. Takie gry to były jednak wyjątki w coraz większej przeciętności, która nadciągała nad ul. Reymonta.

- Pod odejściu prezesa Jabłońskiego rok po roku, miesiąc po miesiącu w klubie było coraz gorzej - wspomina Andrzej Iwan. - Brakowało nam świeżej krwi w drużynie. W jakimś stopniu „kisiliśmy się” w swoim towarzystwie. Sporo było też w tym wszystkim naszej winy, bo nie zawsze podchodziliśmy odpowiednio do swoich obowiązków.

Przerywnikiem ligowej szarzyzny były rozgrywki w Pucharze Polski, w którym Wisła w 1984 roku doszła do finału. Co prawda w rozegranym na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie meczu „Biała Gwiazda” nie miała zbyt wiele do powiedzenia i przegrała z Lechem Poznań 0:3, ale że „Kolejorz” w tym samym sezonie wywalczył również mistrzostwo kraju, przed wiślakami otworzyła się szansa startu drugi raz w historii w Pucharze Zdobywców Pucharów.

Do sezonu 1984/85 Wisła przystępowała z licznymi osłabieniami, wielu graczy było kontuzjowanych. Nie było też znaczących wzmocnień, bo trudno za takie było uznać pozyskanie młodziutkich Jarosława Giszki i Jacka Mroza. W lidze „Biała Gwiazda” spisywała się fatalnie. Udało się co prawda na inaugurację dość szczęśliwie, po bramce Janusza Krupińskiego w samej końcówce, ograć 1:0 ŁKS Łódź, ale później porażka goniła porażkę. W takiej sytuacji za duże szczęście uznano wylosowanie w I rundzie PZP słabego zespołu z Islandii, IBV, którego pełna nazwa - Ibrottabandalag Vestmannaeyja była niezwykle trudna do wymówienia. Nie była to natomiast trudna przeszkoda dla wiślaków, którzy choć byli w tym okresie w kiepskiej formie, to już w pierwszym meczu, rozegranym 19 września 1984 roku, po bramkach Michała Wróbla, Adama Nawałki i dwóch trafieniach Marka Banaszkiewicza pokonali Islandczyków 4:2.

W rewanżu Wisła również wygrała, tym razem po dwóch golach Andrzeja Iwana i jednej bramce Banaszkiewicza 3:1. To, co pozostało w pamięci po tej konfrontacji, to fatalne boisko, na jakim przyszło grać wiślakom i otoczenie, które raczej przypominało rozgrywki w polskiej lidze okręgowej niż europejskie puchary. Piłkarsko IBV nie był rywalem, który mógł tamtej Wiśle zagrozić w jakikolwiek sposób. Była to łatwa przeszkoda do przeskoczenia i tak też zrobili krakowianie. Schody zaczęły się w kolejnej rundzie, w której los przydzielił wiślakom holenderską Fortunę Sittard.

Klub z niewielkiego holenderskiego miasta, leżącego przy granicy z RFN do Pucharu Zdobywców Pucharów awansował w podobny sposób jak Wisła, czyli po porażce z mistrzowskim wówczas Feyenoordem Rotterdam. Do rywalizacji z Holendrami wiślacy przystępowali wciąż w kiepskich nastrojach, spowodowanych sytuacją w lidze. Trochę informacji na temat rywala trener Orest Lenczyk otrzymał od mieszkającego w Kraju Tulipanów byłego piłkarza m.in. Cracovii, Janusza Kowalika. To jednak nie wystarczyło. Wisła zagrała bardzo słabo. Prowadzenie dla Fortuny uzyskał Arthur Hoyer w 21 min. Holendrzy byli lepsi, ale jednobramkowa strata wydawała się do odrobienia w Krakowie. Problem w tym, że pod koniec meczu kontuzji doznał Piotr Skrobowski. Lenczyk już wcześniej dokonał dwóch zmian (taki był wtedy ich limit) i „Skrobek” do końca meczu już tylko statystował na boisku. A Fortuna za sprawą Theo van Wella podwyższyła na 2:0 w 81 min.

Przed rewanżem w Krakowie gospodarzom tak jak rywal, tak również pogoda spędzała sen z powiek. Pod Wawelem jesienią 1984 roku panowała mocno mglista aura. Na tyle krzyżowała ona plany piłkarzom, że np. ligowy mecz z Górnikiem Zabrze został przerwany już po pół godzinie gry, bo nie było kompletnie nic widać.

Kilka dni później, dokładnie 7 listopada, również było mglisto, ale już nie na tyle, żeby meczu z Fortuną nie rozegrać. Nieco ponad 10 tysięcy widzów pojawiło się na stadionie przy ul. Reymonta z dużą nadzieją, że Wisła odrobi straty i awansuje dalej. Nie minęła jednak nawet minuta, gdy w krakowskim obozie zapanowała duża konsternacja. Bramkarz Fortuny Andre van Gerven wykopał daleko piłkę, trafiła ona do Arthura Hoyera, a ten pokonał Jerzego Zajdę. Wiślacy reklamowali jeszcze spalonego - raczej słusznie - ale grecki sędzia Gerasimos Germanakos pozostał nieugięty i wskazał na środek boiska.

Mimo tak niekorzystnego obrotu sprawy, Wisła jeszcze ruszyła do walki. Pięć minut po stracie gola w polu karnym Fortuny sfaulowany został Janusz Krupiński, a Andrzej Iwan pewnie wykonał „jedenastkę”. Gdy w 41 min na 2:1 do siatki trafił Michał Wróbel, nadzieje odżyły. „Biała Gwiazda” miała przecież całą drugą połowę, żeby strzelić jeszcze dwie bramki na wagę awansu. I wiślacy robili, co mogli. Atakowali, stwarzali sobie sytuacje, ale gola już nie strzelili. W książce Jarosława Tomczyka „Wisła w europejskich pucharach” autor drugiego gola dla krakowian Michał Wróbel tak wspominał tamten mecz: - Siedzieliśmy na nich, ale strasznie pudłowaliśmy, nic nie chciało wejść. Strzeliłem chyba w słupek, nie mógł trafić „Ajwen”, nie mogli i inni…

Wisła potknęła się zatem w Pucharze Zdobywców Pucharów już na drugiej przeszkodzie, czego można było żałować tym bardziej, że w kolejnej rundzie na kibiców czekałaby spora gratka. Holendrzy trafili bowiem na Everton.

Nadszedł upadek „Białej Gwiazdy”

W Krakowie jesienią 1984 roku szybko jednak zapomniano o Europie, bo w lidze drużyna grała fatalnie. Poprawy nie przyniosła zimowa przerwa, później zmiana trenera, czy odsuwanie od zespołu czołowych piłkarzy: Andrzeja Iwana, Krzysztofa Budki, Marka Banaszkiewicza, Piotra Skrobowskiego i Janusza Krupińskiego. Choć „Biała Gwiazda” miała wtedy naprawdę bardzo dobrych zawodników, to nie stanowiła zespołu. - W klubie panowała degrengolada, w szatni też atmosfera była fatalna, ale uważam, że nas odsunięto przedwcześnie. Może gdybyśmy grali do końca, jakimś cudem udałoby się tę ligę uratować - wspomina Iwan.

Fakty są takie, że on, Budka czy Skrobowski pokazali później w innych klubach, że wciąż potrafili świetnie grać w piłkę. W Wiśle jednak w tamtym czasie chyba nikt nie dałby rady pozbierać tego w jakąś sensowną całość. Lata zaniedbań odbiły się ogromną czkawką. Drużynie w końcówce sezonu pomóc nie mógł również Marek Motyka, który tak wspominał na naszych łamach tamte wydarzenia: - Na osiem kolejek przed końcem sezonu złapałem kontuzję. Pozostało mi bezradnie przyglądać się z boku na to, co się dzieje. Niestety, Wisła spadła.

„Marcyś” dodaje również: - Nie wyobrażam sobie, żeby ci wszyscy rodowici krakowianie, wiślacy z krwi i kości, jak podkreślali na każdym kroku, sprzedali Wisłę. Faktem jednak jest, że niektóre mecze były dziwne. Jak można było np. przegrać u siebie z Radomiakiem? Pamiętam, że w szatni po tym meczu było gorąco, skakaliśmy sobie do oczu. Padały różne zarzuty, nikt już nikomu nie ufał. Atmosfera była fatalna. Po spadku większość odeszła. Kilku zawodników prezes Gruba po prostu wyrzucił.

To prawda, rok 1985 okazał się jednym z najczarniejszych w historii Wisły. Aż trudno uwierzyć, że raptem sześć lat po tym, jak „Biała Gwiazda” miała naprawdę realne szanse, żeby awansować do finału Pucharu Europy, musiała szykować się na mecze z Ursusem Warszawa, Startem Łódź czy Bronią Radom…

PIERWSZA CZĘŚĆ CYKLU O WIŚLE W EUROPEJSKICH PUCHARACH

DRUGA CZĘŚĆ CYKLU O WIŚLE W EUROPEJSKICH PUCHARACH

TRZECIA CZĘŚĆ CYKLU O WIŚLE W EUROPEJSKICH PUCHARACH

Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków

Sportowy24.pl w Małopolsce

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Wisła Kraków i europejskie puchary. Koniec epoki, czyli zmierzch drużyny zmarnowanych szans - Gazeta Krakowska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24