Wisła Kraków. Jarosław Krzoska: Ligę od kuchni mam na co dzień

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
- Jeśli porównać moją obecną pracę do poprzedniej, to można powiedzieć, że dzisiaj jestem takim kierownikiem produkcji w telewizji. Wszystkie sprawy organizacyjne przechodzą przez nasze ręce. Nasze, czyli kierowników drużyn, bo w każdym klubie wygląda to dość podobnie - mówi Jarosław Krzoska kierownik drużyny Wisły Kraków, a wcześniej dziennikarz sportowy.

- Wiosną rozpoczął pan czwartą setkę meczów na ławce Wisły Kraków w roli kierownika drużyny. Wcześniej był pan rzecznikiem prasowym klubu, dziennikarzem sportowym. Skąd w ogóle wzięło się zainteresowanie sportem w pańskim życiu?
- Wszystko zaczęło się w pierwszej połowie lat 80-tych. Moim sąsiadem był Lesław Kędryna, trener siatkarek Wisły. Kiedyś zaczepił mnie w windzie i zapytał, czy nie miałbym ochoty pobawić się w koszykówkę. Zwrócił uwagę na mój wzrost. Pomyślałem, dlaczego nie? Wisła przez osobę trenera Kędryny była naturalnym wyborem. Trafiłem do trenera Jana Długosza, który wychował wiele pokoleń koszykarskich. Z nim trochę potrenowałem, pojechałem na jeden, drugi obóz i tak przez ponad trzy lata bawiłem się w koszykówkę. Nigdy nie doszedłem do jakiegoś wielkiego poziomu, skończyłem grę na juniorach. Podobały mi się treningi, lubiłem zmęczenie. Sprawiało mi to dużą frajdę. Sport pojawił się wtedy w moim życiu i tak już zostało.

- Dziennikarstwo sportowe było tego konsekwencją?
- Można tak powiedzieć, bo praktycznie zaraz po szkole średniej trafiłem w 1991 roku do Radia Kraków. Na początku bez jakiegoś wielkiego ciśnienia, że muszę odnaleźć się w tym zawodzie, ale szybko połknąłem bakcyla. Trafiłem na świetnego mistrza, Tadeusza Kwaśniaka, który szefował wtedy w Radiu Kraków redakcji sportowej. A że potrzebna była pomocna ręka, ktoś kto będzie dzwonił i zbierał wyniki z IV ligi, to zacząłem współpracę. To wyglądało wtedy oczywiście zupełnie inaczej niż obecnie. Na początku lat 90-tych nie było internetu, komórek, więc było to zadanie dość karkołomne. Trzeba było dzwonić np. do sołtysa, żeby dowiedzieć się, jaki był wynik Victorii Witowice Dolne.

- Dzisiaj czuje się pan bardziej dziennikarzem, czy człowiekiem Wisły, w której pracował pan w wielu rolach?
- To dziennikarstwo wciąż we mnie jest. Tego nie da się zupełnie odrzucić, jeśli w tym zawodzie pracowało się przez ponad 20 lat w różnych miejscach. Ja miałem okazję pracować w radiu, w kilku stacjach telewizyjnych, pisałem też do gazet. Śmieję się natomiast, że dzisiaj nie muszę już wiedzieć czegoś pierwszy, nie muszę gonić za newsami.

- Prowadzi pan statystyki, czy więcej meczów pan skomentował w radiu i telewizji od tych spędzonych na ławce Wisły?
- Statystyk nie prowadzę, ale myślę, że mimo wszystko wciąż tych wydarzeń skomentowanych jest więcej. W Wiśle przypada jeden, czasami dwa mecze na tydzień. Przez dziewięć lat tych ligowych uzbierało się 300 z okładem.

- Jedno i drugie wyzwala zapewne adrenalinę. Gdzie emocje są większe - na ławce podczas meczu, czy jednak za mikrofonem?
- To są dwie różne sprawy, choć rzeczywiście jest tak, że wiążą się z adrenaliną. To jest jednak różny rodzaj stresu. Gdy przychodziło mi komentować mecz, to denerwowałem się do pierwszego, wypowiedzianego słowa. Gdy już zaczynałem komentarz, to nie było czasu na rozmyślania, trzeba to było zrobić jak najlepiej człowiek umiał. Trochę to chyba można porównać do sportowców, którzy odczuwają stres przed meczem, a po pierwszym gwizdku po prostu robią swoje, zaczynają działać automatyzmy. W pracy kierownika nerwy są zbliżone do tego, co przeżywają kibice. Nie działam, jak trenerzy, którzy muszą analizować na bieżąco to, co dzieje się na boisku, co można zmienić, poprawić. Ja jestem na ławce, ale moją główną rolą jest reagować na polecenia trenera, czyli np. wypisać zmianę.

- Przyszedł w pańskim życiu moment, gdy przeszedł pan na drugą stronę barykady i z dziennikarza stał się rzecznikiem prasowym. Długo bił się pan z myślami, czy przyjąć ofertę ówczesnego prezesa Wisły Bogdana Basałaja?
- Nie, ponieważ w tamtym okresie, w grudniu 2001 roku byłem bez pracy. Rozpadła się Wizja Sport, a oferta z Wisły była pierwszą, jaką otrzymałem. Doszedłem do wniosku, że to może być ciekawe doświadczenie, żeby poznać, jak to wszystko wygląda od środka w klubie, który był wtedy mocno na topie. Trafiłem na czas gdy trenerem był Franciszek Smuda, ale to potrwało kilka miesięcy, a później przyszedł już Henryk Kasperczak i rozpoczęły się wielkie sukcesy Wisły, przy których miałem przyjemność być obecnym.

- Do zawodu dziennikarza jednak pan wrócił, bo z Wisły pana zwolniono.
- Powiedziałem kiedyś prezesowi Bogusławowi Cupiałowi, że jego decyzja o tym, żeby mnie z Wisły zwolnić, była czymś najlepszym, co mogło mi się przydarzyć… Znalazłem swoje miejsce w TVP Kraków, potem powstało TVP Sport, gdzie pracowałem dzięki Robertowi Korzeniowskiemu i Włodkowi Szaranowiczowi. To skutkowało tym, że miałem okazję komentować podczas igrzysk olimpijskich, zarówno letnich, jak i zimowych. Byłem w Pekinie w 2008 roku i w Vancouver dwa lata później. To były największe przygody mojego życia. Szczególnie Pekin, bo jednak letnie igrzyska są większe.

- A za co został pan wtedy z Wisły zwolniony?
- Za nic… Zadzwonił do mnie Janusz Basałaj, który był wówczas prezesem i powiedział mi, że taka jest koncepcja, żeby zmienić rzecznika prasowego. Pierwotnie miałem zostać i pomagać w biurze prasowym, ale ostatecznie w 2005 roku się rozstaliśmy. W ten sposób przez pięć lat miałem okazję popracować w TVP, co było świetnym okresem w moim życiu, bo też trafiłem na znakomitych ludzi. Najpierw trafiłem do krakowskiego ośrodka. Dzięki Bogusławowi Nowakowi, który był dyrektorem i zaproponował pracę ze ś.p. Andrzejem Szelągiem, Andrzejem Augustynkiem i Maćkiem Starowiczem. Bardzo mi to pochlebiało, bo Andrzeja Szeląga bardzo ceniłem jako świetnego dziennikarza. Nasze spotkania bardzo dużo mi dały w dalszej pracy. To był okres, gdy na antenie regionalnej było miejsce na dużo sportu. Łączyłem to z pracą w TVP Sport i komentowaniem tych wielkich imprez, o których mówiłem wcześniej.

- I tak doszliśmy do pańskiego powrotu do Wisły, ale już nie do biura prasowego, a na ławkę w roli kierownika drużyny. I o tę pracę pana chciałem zapytać, bo w takiej obiegowej opinii jesteście ludźmi od wypisywania składów, zmian, liczenia kartek, a przecież dzisiaj ta praca ma znacznie szerszy wymiar i można chyba określić was jako kierowników organizujących życie drużyny.
- Jeśli porównać moją obecną pracę do poprzedniej, to można powiedzieć, że dzisiaj jestem takim kierownikiem produkcji w telewizji. Wszystkie sprawy organizacyjne przechodzą przez nasze ręce. Nasze, czyli kierowników drużyn, bo w każdym klubie wygląda to dość podobnie. Mecz jest taką - jak mawia klasyk - truskawką na torcie. Natomiast wszystko to, co najważniejsze, dzieje się w tygodniu. Ogniw, które trzeba ze sobą poskładać jest naprawdę dużo. W dużym uproszczeniu trzeba uzgodnić trasę przejazdu na mecz, załatwić hotel, menu. W punktach trzeba rozpisać, jak taki pobyt na wyjeździe ma wyglądać. To jest mnóstwo drobiazgów, które później składają się w większą całość. Moją rolą jest dopilnowanie wszystkiego, żeby trenerzy i piłkarze mogli skoncentrować się tylko na samym meczu.

- Dla kibiców mecz zaczyna się przeważnie na stadionie, a dla pana?
- Dni meczowe zarówno u siebie, jak i na wyjeździe są bardzo podobne. W Krakowie spotykamy się najczęściej na stadionie, piłkarze mają odprawę i jedziemy do hotelu. Tam jest obiad, czas na odpoczynek dla zespołu, a ja muszę przygotować trochę dokumentów. Później jedziemy na stadion, gdzie jest spotkanie z delegatem, sędziami. Na wyjeździe mecz wygląda podobnie, tyle że trwa to dłużej, bo przyjeżdżamy najczęściej dzień przed spotkaniem.

Jakie były najlepsze zakupy w historii Wisły? Zobacz ranking

Wisła Kraków. TOP 25 transferów w historii „Białej Gwiazdy”

- Patrzy pan czasem na mecze trochę z innej perspektywy, bo zna pan tych ludzi i wie pan np., że jeden czy drugi piłkarz gra słabiej, bo miał problemy w tygodniu poprzedzającym grę?
- Zdarzają się takie sytuacje. To dotyczy też trenerów, którzy muszą czasami z najróżniejszych powodów zmieniać coś, nad czym pracowali przez cały tydzień. Zdarzało mi się, że przepisywałem protokół meczowy już w autokarze, jadącym na stadion, bo taka była konieczność, bo ktoś zgłosił niedyspozycję. W minionym sezonie mieliśmy też sytuację w Gdyni, gdy z powodów rodzinnych trzeba było na szybko odsyłać jednego z piłkarzy do domu. Kibice czasami rzeczywiście nie wszystko wiedzą, ale to nie jest zarzut pod adresem fanów. Kibic ma prawo oczekiwać, że ktoś kto wychodzi na boisko biega, walczy i daje z siebie wszystko. Czasami tylko warto pamiętać, że zawodnicy to też są ludzie, mają prawo do słabszego momentu, a proszę mi wierzyć, że wiele jest takich chwil, gdy zawodnik gra z kontuzją, z bólem, zaciska zęby, bo chce pomóc drużynie. Mówię o tym, bo sam się złapałem na tym, że kiedy komentowałem mecze, to nie zawsze rozumiałem to, że zawodnik może grać słabiej z najróżniejszych przyczyn. Podobna jest sprawa z sędziami. Na początku mojej pracy w roli kierownika zdarzało mi się z arbitrami czasem mocno drzeć koty. Zdarzyło się, że wylądowałem nawet na trybunach. Teraz staram się podchodzić ze zrozumieniem do ich pracy i tego, że też mają prawo czasami popełnić błąd, co nie znaczy, że ich rozgrzeszam.

- Jest pan dla piłkarzy, szczególnie tych nowych trochę jak opiekun, który ułatwia im wejście do klubu, załatwienie mieszkania, sprawy w banku, szkołę dla dzieci?
- Trochę tak, ale duża jest też rola wielu osób w klubie. To nie jest tak, że jestem jedyną osobą na froncie. Mam bardzo dużą pomoc ze strony pracowników Wisły. Można powiedzieć, że jestem pierwszym ogniwem w tym wszystkim. Załatwiam np. hotel, gdzie taki nowy zawodnik trafia na początku. Później już jest sporo wspólnej pracy. A sami zawodnicy potrzebują w szatni jednego, dwóch dni, żeby znaleźć bratnią duszę, która później pomoże im w aklimatyzacji.

- Liczył pan, z iloma trenerami pan współpracował?
- Przeżyłem przez te dziewięć lat siedemnaście zmian trenerów, choć niektórzy pracowali po dwa razy.

- Z kim pracowało się najtrudniej?
- Zdecydowanie z Hiszpanami! Zarówno z Kiko Ramirezem jak i Joanem Carrillo. To była inna mentalność, inne spojrzenie na wiele spraw i inne charaktery. Carrillo był bardzo wybuchowy w wielu momentach. Trudność tej współpracy polegała np. na tym, że coś uzgadnialiśmy, wszystko było dobrze, a na końcu okazywało się, że jednak chciał czegoś dokładnie odwrotnego od wcześniejszych ustaleń, co kończyło się awanturą. Bywały ciężkie chwile, ale jakoś to przeżyliśmy…

- A ci, z którymi współpracowało się najlepiej?
- Jeśli popatrzeć od tyłu, to bardzo dobrze współpracuje mi się z Maćkiem Stolarczykiem. Nie dlatego, że jest aktualnie trenerem i chcę mu teraz kadzić, tylko tak naprawdę jest. I to mimo tego, że Maciek ma głowę nabitą pomysłami i potrafi ich mieć sto na godzinę. Ale to nie są pomysły wzięte z sufitu, czy z kosmosu, tylko takie, które da się przeprowadzić, załatwić. Złego słowa na niego nie mogę powiedzieć. Bardzo dobrze pracowało mi się również z Franciszkiem Smudą, Michałem Probierzem. Bardzo wysoko cenię sobie współpracę z Kaziem Moskalem, Robertem Maaskantem.

- Są chwile z tej pracy, które szczególnie utkwiły panu w pamięci?
- Do dzisiaj mam przed oczami obraz naszej szatni po meczu z APOEL-em w Nikozji. Widzę Maora Meliksona, który siedzi w kącie z koszulką na głowie i płacze. Pamiętam też jednak te milsze chwile. Jak choćby naszą szatnię po meczu z Twente w Krakowie, gdy awansowaliśmy do wiosennych meczów w Lidze Europy. Miło wspominam świętowanie mistrzostwa Polski. Widoku z Sukiennic na Rynek Główny wypełniony po brzegi kibicami Wisły nie da się zapomnieć. Były przez te lata momenty lepsze i gorsze, ale w pamięci zapadają przede wszystkim te chwile, które wywołują emocje. Choćby nawet pojedyncze mecze, jak ten mój 300. z Legią. Jeśli z takim rywalem wygrywa się 4:0 to jest wyjątkowa chwila. Mnie takie dwa mecze się przydarzyły, bo ten ostatni, ale również ten z 2010 roku.

- Praca kierownika drużyny jest czasochłonna. Jak podchodzi do tego pańska rodzina?
- A praca dziennikarza sportowego jest inna? Moja żona się śmieje, że dla niej praktycznie nic się nie zmieniło. Tak, jak nie było mnie w weekendy w domu w czasach pracy dziennikarskiej, tak samo nie ma mnie teraz. Obecnie nawet jest trochę lepiej niż za czasów dziennikarskich. Gdy pracowałem w Wizji Sport, studio było pod Londynem i bywało, że wyjeżdżałem do Anglii na dwa, trzy tygodnie. Dzięki Bogu trafiłem na odpowiednią kobietę, która wiedziała, w co się pakuje. Gdy się poznaliśmy, zaczynałem swoją pracę w radiu i doskonale wiedziała, że w weekendy to mnie raczej nie będzie w domu. Wiedziała, że sporo uroczystości rodzinnych musi zaczynać beze mnie, bo albo dojadę później, albo będzie musiała w nich uczestniczyć sama.

- Te najtrudniejsze momenty pracy w Wiśle to wydarzenia, które miały miejsce po koniec minionego i na początku obecnego roku?
- Końcówka minionego roku to było zwieńczenie... Problemy z regularnością wypłat pensji zaczęły się w Wiśle tak naprawdę w marcu 2012 roku. Wówczas była jednak gwarancja, że jak nie dostaniemy pensji przez miesiąc, dwa, to dostaniemy później więcej. Było zatem tylko kwestią nauczenia się, żeby odpowiednio gospodarować pieniędzmi. Gdy Tele-Fonika oddawała klub w niegodne ręce, to wypłaciła prawie wszystko. Zostały tylko zaległości w premiach. Co z tego jednak, skoro pan Meresiński już płacić nie miał zamiaru, więc pojawiły się dwumiesięczne zaległości. Gdy klub przejął TS, to też miał nieco związane ręce. Próbowano jakoś ratować sytuację, ale udawało się to tylko do pewnego momentu. Ostatnie sześć miesięcy 2018 roku to był już koszmar. Zaczęło się kombinowanie od kogo jeszcze można pożyczyć pieniądze, żeby w miarę normalnie żyć.

- Pewnie dla ludzi w klubie była to podwójnie trudna sytuacja, bo wiadomo, że większość osób nie traktuje Wisły jako normalnej pracy. Dochodził czynnik emocjonalny, gdy nie było pewne czy klub przetrwa.
- Tak, ale właśnie dzięki temu było cały czas wokół klubu i w nim samym wiele osób, które starały się pomagać. Nie mogę powiedzieć, że zostałem z tymi problemami sam ze sobą. Wszyscy trzymaliśmy się razem, nie poddawaliśmy się. Fakt, że w Wiśle jest taki sztab, jaki jest, miał ogromne znaczenie.

- Wróćmy do przyjemniejszych spraw. Jak wyglądają pańskie relacje z innymi kierownikami drużyn w ekstraklasie?
- Jako kierownicy żyjemy dobrze ze sobą. To jest grupa, która wzajemnie się wspiera. Mamy grupę na WhatsApp, na której prowadzimy korespondencję, wymieniamy się doświadczeniami. Ktoś podpowie, gdzie jest dobry hotel do wynajęcia przed meczem, ktoś inny poda numer do pizzerii, żeby zamówić ją dla zawodników po zakończeniu spotkania. Niby drobiazgi, ale ułatwiają życie. Ta grupa kierowników rozrasta się zresztą, bo ktoś spada, ktoś awansuje. Od paru miesięcy jest zresztą kolejna grupa, która funkcjonuje i obejmuje kierowników z ekstraklasy, I i II ligi. Tam dopiero jest wymiana informacji. Ustalane są nawet na niej sparingi.

- Spotykacie się tylko przy okazji meczów?
- Do takiego większego spotkania prawie wszystkich kierowników doszło do tej pory jeden raz. Na szesnaście drużyn, było nas dwunastu. Od razu dodam, że nie spotkaliśmy się po to, żeby sobie pogadać o niczym, ale żeby wskazać rzeczy, które nas bolą, które można poprawić, usprawnić. I parę spraw udało się przeprowadzić w kontaktach choćby z Ekstraklasą, PZPN-em. Jest jeszcze jednak parę rzeczy do zrobienia i planujemy kolejne takie spotkanie.

- To wy, kierownicy ustalacie np., w jakich kolorach strojów zagrają drużyny?
- To odbywa się na zasadzie zdrowego rozsądku. Wiadomo, że nikt nie przyjedzie do Krakowa z czerwonym kompletem. Parę dni przed meczem kontaktujemy się między sobą i ustalamy szczegóły. Po tylu latach pracy człowiek już wie, w jakich kto strojach gra u siebie, choć warto to zawsze doprecyzować, bo zdarzają się zmiany. Chodzi o to, żeby sobie ułatwić pracę, sędziom, żeby kontrast był największy. Zdarzają się jednak w tej kwestii sytuacje, o których nie wiedzą ani kibice, ani dziennikarze. Chodzi mi o nasze mecze derbowe. Przez kilka takich spotkań staraliśmy się grać każdy w swoich podstawowych strojach, czyli my na czerwono, Cracovia w pasy. Zmieniło się to nie dlatego, że ktoś nie szanuje tradycji. O zmianę poprosili… piłkarze. Argumentowali to w ten sposób, że łatwiej jest im grać, jeśli kontrast między koszulkami jest większy. Zawodnik, gdy patrzy czasami pod kątem, widzi jedynie skrawek koszulki i nie do końca może wiedzieć, czy to jest tylko fragment czerwonego pasa, czy koszulki kolegi. A na reakcję jest ułamek sekundy. Przed meczem na Cracovii w 2018 roku przyszli do mnie zawodnicy z rady drużyny i poprosili, żeby przygotować im niebieski komplet. Tak zrobiliśmy.

- Mówimy o przyjemnych stronach współpracy kierowników. A zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, jakieś złośliwości, wynikające choćby z animozji międzyklubowych?
- Nie, we własnym gronie raczej się wspieramy. Nawet jeśli coś, kiedyś się wydarzyło, to nie pamiętam. Musiały to być zatem jakieś nieistotne drobiazgi. Między nami kierownikami nie ma animozji, współpracujemy dobrze. Ja np. nigdy nie miałem żadnych problemów z Tomkiem Siemieńcem z Cracovii, czy z obecnym kierownikiem „Pasów” Artkiem Bernackim. Współpraca z nimi układała i układa się bardzo dobrze. Tak samo z Konradem Paśniewskim z Legii Warszawa czy Mariuszem Skrzypczakiem z Lecha Poznań.

- Kartki pan liczy?
- Liczę, choć jest pomoc z Ekstraklasy po każdej kolejce, z której otrzymujemy kompletny wyciąg, taki specjalny raport. To jednak ja w Wiśle odpowiadam za liczenie kartek. Przez te dziewięć lat jeden raz zdarzył mi się ciekawy przypadek, gdy w Poznaniu sędzia mnie gonił już po meczu, już po podpisaniu protokołu, że zapomniał wpisać kartki Sergeiowi Pareice. On dostał wtedy kartkę w ostatnich sekundach meczu i sędziowie o tym zapomnieli.

- Można powiedzieć, że ta praca jest dla pana jak życiowa pasja?
- To jest trochę przedłużenie dziennikarskiego spojrzenia na świat. Ta praca daje mi możliwość podglądania od kuchni tego, czego nie widać z zewnątrz. Można powiedzieć, że ja „Ligę od kuchni” mam na co dzień. I w tym kontekście na pewno ta praca dostarcza wciąż mnóstwo satysfakcji.

Tutaj znajdziesz więcej informacji o Wiśle Kraków

 

Sportowy24.pl w Małopolsce

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wisła Kraków. Jarosław Krzoska: Ligę od kuchni mam na co dzień - Gazeta Krakowska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24