Wisła Kraków. Stanisław Owca: Jako młody chłopak marzyłem o grze w Wiśle

Bartosz Karcz
Bartosz Karcz
Archiwum prywatne Stanisława Owcy
Niewielu jest piłkarzy, którzy w karierze grali zarówno z Wiśle Kraków, jak i Warcie Poznań. Jednym z nich jest Stanisław Owca, który barwy najpierw „Zielonych”, a następnie „Białej Gwiazdy” reprezentował w latach 90. XX wieku. Dzisiaj 53-letni Owca mieszka za granicą, ale nam udało się namówić go do wspomnień o tamtych czasach w obu klubach.

WISŁA KRAKÓW. Najbogatszy serwis w Polsce o piłkarskiej drużynie "Białej Gwiazdy"

- Zniknął pan z małopolskiego futbolu. Co u pana słychać?
- Życie tak się potoczyło, że wyjechałem z Polski. Mieszkam obecnie w Stanach Zjednoczonych, w Largo na Florydzie.

- Jest pan jednym z niewielu byłych piłkarzy, którzy mają w życiorysie zarówno Wisłę Kraków, jak i Wartę Poznań. Oba zespoły spotkają się w najbliższej kolejce ekstraklasy, ale chciałbym pana namówić na wspomnienia. Jak to się w ogóle stało, że chłopak tak mocno związany z Krakowem, wylądował w latach 90. w Wielkopolsce?
- W 1992 roku rosnący w siłę Sokół Pniewy szukał zawodników praktycznie w całej Polsce. Z Cracovii ściągnęli Tomka Rząsę. Propozycję dostałem również ja. Pojechałem z nimi na obóz, doszliśmy do porozumienia, oni też dogadali się z Cracovią i tak przeniosłem się do Sokoła, który walczył w ówczesnej II lidze o awans. Walczył m.in. z Wartą Poznań. Sokół powyciągał trochę piłkarzy z Warty, ale ruch był w obie strony. Ja miałem możliwość zostania wtedy w Sokole, ale spodobała mi się propozycja Warty i przeniosłem się do Poznania.

- Koniec końców awans w 1993 roku do ekstraklasy wywalczyły Sokół i Warta. Miał pan okazję zadebiutować w najwyższej klasie rozgrywkowej w barwach „Zielonych”.
- To prawda. Generalnie dobrze wspominam okres spędzony w Warcie. Szczególnie początki, bo później pojawiły się problemy finansowe. Mieliśmy naprawdę fajny, doświadczony zespół. Część chłopaków przyszła z zewnątrz, część pochodziła z Poznania i okolic. Długo można by wymieniać nazwiska, które kibicom, którzy pamiętają tamte lata, na pewno dużo powiedzą. W drużynie byli tacy piłkarze jak: Zbyszek Pleśnierowicz, Jurek Zajda, Krzysiek Pawlak, Czesiu Jakołcewicz, Waldek Tęsiorowski, Mariusz Niewiadomski, Tomek Iwan, jego brat Mirosław, Piotrek Prabucki, nieżyjący już niestety Jurek Łapczyński. Atmosfera w tamtej Warcie była naprawdę dobra, bo tę doświadczoną ekipę uzupełniała jeszcze miejscowa młodzież. Zespół był trochę wiekowy, ale dobrze radziliśmy sobie w lidze. Byliśmy nawet niespodzianką rozgrywek. Najważniejsze, że bez większych problemów utrzymywaliśmy się jako beniaminek.

- Graliście na Stadionie im. Edmunda Szyca, pamiętającym prawdziwe tłumy chodzące na Wartę, choć na wasze mecze już tak liczna publiczność w latach 90. nie przychodziła.
- To prawda, stadion był naprawdę duży. Spełniał na tamte czasy wszystkie wymogi. Na nowym, tym na którym Warta grała jeszcze niedawno w I lidze, czyli w tzw. Ogródku, tylko trenowaliśmy. Dopiero później dostosowano ten obiekt do meczów w lidze.

- Pamięta pan z tamtych czasów młodziutkiego Macieja Żurawskiego, który powoli wchodził do pierwszej drużyny?
- Pamiętam, pamiętam. Jego ojciec trenował przecież juniorów, a my od czasu do czasu te mecze też oglądaliśmy, bo paru chłopaków przebijało się powoli do pierwszej drużyny. W tym gronie był też Maciek Żurawski. Widać było już wtedy, że chłopak dobrze się zapowiada.

- Mecze z Wisłą Kraków dla pana, który wychował się praktycznie dziesięć minut drogi od stadionu „Białej Gwiazdy”, były wyjątkowe?
- Tak, zdecydowanie, bo jako młody chłopak kibicowałem Wiśle i marzyłem o grze w niej. To marzenie później zresztą się spełniło.

- Zanim się spełniło był taki mecz obu drużyn, w którym strzelił pan zwycięską bramkę.
- Wygraliśmy 1:0, ale nie miało to już wtedy większego znaczenia, bo Wisła już spadła wcześniej z ligi. To był mecz w Poznaniu. Pamiętam również dobrze spotkanie w Krakowie, jeszcze z jesieni. Bardzo zacięte, które skończyło się remisem 2:2, choć Wisła prowadziła 2:0.

- Tak się to potoczyło, że choć Wisła spadła w 1994 roku, to przeniósł się pan wtedy właśnie do niej. Chciałbym jednak zapytać, jak to się stało, że chłopak, który w dzieciństwie kibicował Wiśle, trafił wcześniej do Cracovii i grał w niej długie siedem lat?
- Takie były czasy, a piłkarz nie jest zawsze w stanie sam pokierować swoją karierą. Jestem wychowankiem Wawelu Kraków, w którym szansę debiutu w III lidze w wieku 16 lat dał mi nieżyjący już trener Aleksander Hradecki. Grałem na tyle dobrze, że zgłosiła się po mnie Cracovia. Poszedłem do tego klubu i rzeczywiście grałem tam długo, siedem lat. I miło wspominam ten czas. Czy była szansa na wcześniejszy transfer? No była, bo Wisła interesowała się mną już wtedy, gdy grałem w „Pasach”, ale jak to w relacjach między tymi klubami, o transfery było trudno.

- Mateusz Jelonek jednak w tamtym czasie przeniósł się z Cracovii do Wisły…
- Jednych puszczali, innych nie chcieli. Jelonka puścili, mnie nie. Może też Wisła nie była aż tak mocno zdeterminowana w tamtym czasie, żeby mnie pozyskać. Podobnie były sygnały z Hutnika, że chętnie by mnie wzięli do siebie, ale również do tego transferu nie doszło.

- Ostatecznie musiał pan wyjechać do Wielkopolski, żeby trafić do Wisły. Zdradzi pan dzisiaj kulisy, jak doszło do tego transferu?
- Po zakończeniu sezonu w 1994 roku zadzwonił do mnie Piotrek Skrobowski, który rządził wówczas w Wiśle. Marek Kusto był trenerem, jego asystentem Zdzisiu Kapka. Z tego, co się orientuję, to pomysł ściągnięcia mnie do Wisły wyszedł właśnie od Zdziska, a Piotrek zajął się już przeprowadzeniem tego wszystkiego. Zbiegło się to również w czasie z tym, że poznałem swoją przyszłą żonę, która była koszykarką Wisły. To miało duże znaczenie w podjęciu decyzji o powrocie do Krakowa. Chcieliśmy być razem, więc nawet nie rozważałem jakoś mocno innych ofert, które też w tamtym czasie dostawałem.

- W sezonie 1994/95 nie awansowaliście do ekstraklasy, bo skuteczniejszy okazał się „Fryzjer” i Amica Wronki... Dla pana ten sezon również skończył się bardzo pechowo. Przypomnijmy - 20 maja 1995 roku na początku meczu z Zawiszą Bydgoszcz został pan brutalnie zaatakowany przez rywala, a trzask łamanej nogi było słychać na trybunach...
- Taki jest sport, takie jest życie, w którym nie jesteśmy w stanie przewidzieć pewnych zdarzeń, wypadków. To był dla mnie bardzo trudny moment. Grało mi się wtedy w Wiśle naprawdę bardzo dobrze, byłem w wysokiej formie.

- Przewidywano, że wróci pan do treningów po kilku tygodniach, gdy noga się zrośnie, ale w piłkę nie grał pan ponad rok!
- Wszystko się wtedy pokomplikowało. Samo złamanie nie było nawet dla mnie tak dużym problemem. Wyleczyłem nogę w miarę szybko, ale przyplątała się żółtaczka, którą zakażono mnie w szpitalu. Po złamaniu nogi rozpocząłem mocną rehabilitację w sierpniu, a we wrześniu pojawiłem się na treningu. Nasz masażysta Zbysiu Woźniak, jak mnie zobaczył, od razu odesłał mnie do lekarza, bo stwierdził, że jestem tak żółty na twarzy, że chyba mam żółtaczkę. Zrobiłem badania. Wykazały HBs dodatni i zaczęło się leczenie. Trzy miesiące spędziłem w szpitalu. Wyszedłem w listopadzie, a później co dwa tygodnie przechodziłem badania. Dopiero w styczniu HBs wyszedł ujemny i poczułem się, jakbym dostał drugie życie. Po takiej żółtaczce, jaką miałem, rzadko się zdarza, żeby tak szybko człowiek z tego wychodził. Pomogło mi to, że byłem sportowcem i mój organizm był bardzo silny. Szybko poradził sobie z wirusem. Zacząłem treningi, ale niestety, nikt mi wcześniej tego nie powiedział, że po żółtaczce trudno będzie już dojść do stuprocentowej sprawności. Dzięki bardzo ciężkiej pracy doszedłem do - powiedzmy - 80 procent wcześniejszej dyspozycji. Przy większym wysiłku czułem jednak, że to już nie jest to. Udało mi się jednak jeszcze trochę pograć nawet w I lidze w Wiśle. Trener Wojciech Łazarek ostatecznie mnie skreślił, ale te kilkanaście meczów w ekstraklasie w barwach „Białej Gwiazdy” zagrałem. Może nie było to spełnienie w stu procentach chłopięcych marzeń, ale zawsze coś…

- Utrzymuje pan kontakt z kolegami z tamtej Wisły?
- W Stanach Zjednoczonych zacząłem trzeci rok, ale wcześniej, gdy jeszcze pracowałem w Polsce w roli trenera, spotykaliśmy się z chłopakami choćby na konferencjach trenerskich. Dzisiaj też od czasu do czasu z niektórymi kolegami piszemy do siebie, informujemy się co, u kogo słychać. Najlepszy kontakt mam z Wiktorem Sydorenką, który mieszka obecnie w Anglii i z Grześkiem Szeligą, który z kolei osiedlił się w Ząbkach pod Warszawą.

- Śledzi pan, co dzieje się w polskiej ekstraklasie?
- Jeśli tylko czas pozwala, to oglądam wszystko. Mam polską telewizję, w dzisiejszych czasach dalekie miejsce zamieszkania nie musi odcinać od śledzenia wydarzeń w kraju. Nie mogę natomiast w Stanach Zjednoczonych pracować w futbolu, bo moja licencja nie uprawnia niestety do tego tutaj. Jakieś próby w tym kierunku tutaj poczyniłem, ale w końcu dałem sobie spokój.

- Cieszy się pan, że Warta Poznań jako beniaminek tak dobrze sobie radzi w ekstraklasie?
- Na pewno mam sentyment do tego klubu, a chłopaki grają lepiej niż my graliśmy. Zresztą futbol przez te kilkadziesiąt lat tak się zmienił, że nie ma co nawet porównywać. Piłka nożna nieprawdopodobnie poszła do przodu pod każdym względem. Przyznam natomiast, że nie wiem do końca jak tam organizacyjnie wyglądają sprawy w Warcie, kto jest właścicielem. Jeśli o to chodzi, to trochę zatrzymałem się na czasach Pyrzalskich, którzy przy klubie kręcili się już w moim czasach. Zostawmy może jednak ich temat, bo szkoda to nawet komentować…

- W Wiśle było przez ostatnie lata sporo zamieszania. Śledził pan pewnie to wszystko.
- Oczywiście i szkoda było mi bardzo Wisły. Tego, że klub z takimi tradycjami musiał przeżywać tak ogromne problemy. Mam jednak wrażenie, że to był efekt tego wszystkiego, co działo się w Wiśle przez lata. Nie zbudowano fundamentów i gdy pan Bogusław Cupiał odszedł, to później rok po roku szło to w takim kierunku, że o mały włos nie doszło do upadku. Dobrze, że ostatecznie znaleźli się ludzie, którzy Wisłę wyciągnęli z bagna.

- Będzie pan oglądał mecz Wisły z Wartą w sobotę?
- Na pewno będę.

- I komu pan będzie kibicował?
- Zdecydowanie Wiśle! Co do tego nie mam wątpliwości. Wartę darzę sentymentem, ale jednak był to w moim życiu epizod, a z Wisłą na różne sposoby byłem związany emocjonalnie znacznie dłużej. Chciałbym, żeby „Biała Gwiazda” jak najszybciej zdobyła punkty potrzebne do pewnego utrzymania w ekstraklasie. Dwa zwycięstwa ostatecznie powinny załatwić sprawę. Wisła dzisiaj nie jest jednak w najwyższej formie. Odnoszę wrażenie, że chłopaki są trochę „zajechani”. Trochę się na tym znam i potrafię ocenić po tym, jak się piłkarze zachowują na boisku. Jako zawodnik lubiłem ciężką pracę, bo wiedziałem, że jak mocno naładuję akumulator, to dalej na nim zajadę w sezonie. Z drugiej jednak strony nie można przesadzić. Myślę, że trener Peter Hyballa jest przyzwyczajony do trochę innego modelu pracy. Na tej grupie zawodników to się może odbić, ale coś mi się wydaje, że w lecie zostanie wymienione pięciu, sześciu zawodników i nie będzie to aż tak widoczne. Jeśli tak się nie stanie, to Wisła będzie miała problem w kolejnym sezonie.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Trener Wojciech Łobodziński mówi o sytuacji kadrowej Arki Gdynia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Wisła Kraków. Stanisław Owca: Jako młody chłopak marzyłem o grze w Wiśle - Gazeta Krakowska

Wróć na sportowy24.pl Sportowy 24